Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Jedwabny Szlak > Imperium / 30.08.2021
Ludwika Włodek

Talibowie nie reprezentują Afgańczyków

Upadek Kabulu to symboliczny początek końca amerykańskiej dominacji w świecie. Nie znaczy to jednak, że wraz z nim skończyły się obce ingerencje w wewnętrzne sprawy Afganistanu.
Foto tytułowe
Przywódcy Islamskiego Emiratu Afganistanu. Mułła Barodar w środku, główny strateg Talibów (fot. Shutterstock)

Po wejściu talibów do Kabulu i upadku prozachodniego rządu Aszrafa Ghaniego dało się słyszeć głosy, że oto wreszcie Afgańczycy będą mieli szanse sami między sobą dogadać się co do sytuacji w kraju. Tak jakby talibowie, w odróżnieniu do poprzedniego rządu, reprezentowali wyłącznie afgańskie interesy, a ich ideologia była uosobieniem afgańskich wartości.

Nic bardziej mylnego.

Żeby to zrozumieć, warto przypomnieć sobie ostatnich kilkadziesiąt lat afgańskiej historii oraz rozejrzeć się po regionie. Stany Zjednoczone nie są tam jedynym istotnym graczem, o czym często na Zachodzie mamy tendencję zapominać.

Sąsiedzi, głupcze!

Po pierwsze: Pakistan. Ogromne (ponad 220 mln ludności), posiadające broń nuklearną państwo, które przez większość swojej historii było rządzone przez militarne junty. Znaczące wpływy ma w nim wywiad wojskowy (Inter-Services Intelligence, w skrócie ISI) oraz fundamentalistyczni islamscy kaznodzieje, często ściśle powiązani z tym pierwszym. Dodajmy, że Pakistan ze wszystkich sąsiadów Afganistanu ma z nim najdłuższą granicę. Liczy ona 2670 km i jest bardzo trudna do upilnowania. Ponadto – odkąd została wyznaczona pod koniec XIX wieku jeszcze przez brytyjskiego urzędnika Mortimera Duranda, gdy Pakistan nie istniał, a należące dziś do niego ziemie były częścią brytyjskiego Radżu, czyli kolonialnych Indii – jest kwestionowana.
Niemiecka mapa Afganistanu z 1875 (fot. Wikicommons)

Po obu jej stronach żyją Pasztuni. W Pakistanie mieszka ich więcej, bo ponad 30 mln, ale nie są wpływowi politycznie. W Afganistanie stanowią największą grupę etniczną (w zależności od szacunków między 38 a 44%, czyli najwyżej 14 mln), ale inne, niepasztuńskie grupy razem wzięte (Tadżycy, Uzbecy, Hazarowe) mają nad nimi przewagę liczebną.
Pasztunami byli za to prawie wszyscy władcy Afganistanu, od założyciela państwa, żyjącego w połowie XVIII wieku Ahmada Szaha Adbalego, poprzez ostatniego koronowanego władcę kraju Zaher Szacha i jego kuzyna, który obalił monarchię Mohammada Dauda, komunistycznych przywódców, którzy z kolei obalili Dauda, aż po Hamida Karzja, Aszrafa Ghaniego i wierchuszkę talibów. Nacjonalistycznie nastawieni pasztuńscy władcy Afganistanu zawsze marzyli o zjednoczeniu Pasztunów po obu stronach linii Duranda.

Pakistan z oczywistych względów się temu sprzeciwiał. I dlatego zawsze chciał mieć w Afganistanie rząd owszem pasztuński, ale nie nacjonalistyczny.

Co jest najlepszym antidotum na nacjonalizm w regionie? Fundamentalizm religijny, który głosi, że islam jest ważniejszy niż narodowość, a wspólnota wiernych, czyli umma, łączy muzułmanów ponad podziałami etnicznymi. Domyślacie się już zapewne, do czego zmierzam, ale nim przejdę do clue artykułu, pozwolę sobie zaprezentować pozostałych graczy wagi ciężkiej w regionie.

Skoro wymieniliśmy Pakistan, nie możemy pominąć jego największego rywala, czyli Indii. Te także posiadają broń nuklearną, są drugim pod względem liczby ludności państwem świata i dzięki szybkiemu rozwojowi nieustannie się bogacą, zwiększając tak swoje możliwości inwestycyjne, jak i zapotrzebowanie na energię. W ciągu ostatnich 20 lat utrzymywały serdeczne stosunki z kontrolowanym przez Amerykanów Afganistanem, inwestując tam ponad 2 mld dolarów.

Tak dochodzimy do trzeciego gracza, jeszcze bardziej ludnego i głodnego inwestycji niż Indie i podobnie z nimi skłóconego jak Pakistan, czyli do Chin. Inaczej niż Indie czy Pakistan Chiny nie grają już tylko o przywództwo w regionalnej lidze, ale rywalizują z USA, albo z szerzej rozumianym Zachodem, o przywództwo nad światem. Z Afganistanem mają granicę wyjątkowo krótką, liczącą tylko 91 kilometrów, za to interesy gospodarcze w tym kraju – rozliczne.

Do tej najważniejszej trójki dodajmy jeszcze Rosję i kraje poradzieckiej Azji Środkowej graniczące z Afganistanem od północy, Iran, kulturowo najbliższy Afganistanowi, a zwłaszcza jego perskojęzycznej ludności, a także kraje Zatoki Perskiej: przede wszystkim Katar i rywalizującą z nim Arabię Saudyjską.

Biedny kozioł ofiarny

Jak ci wszyscy bliżsi lub dalsi sąsiedzi Afganistanu reagują na to, co się stało 15 sierpnia?
Hillary Clinton i pakistański minister spraw zagranicznych Szach Mahmud Kureiszi (fot. Wikicommons)
– Pakistan jest ofiarą tej wojny z terroryzmem [ogłoszonej przez George’a W. Busha War on Terror – przyp. L.W.] – skarżył się kilka dni temu pakistański minister spraw zagranicznych Szach Mahmud Kureiszi w wywiadzie udzielonym katarskiej telewizji Al-Jazeera. – Straciliśmy 80 tys. obywateli, odnotowaliśmy straty gospodarcze wysokości 150 mld dolarów, musimy sobie radzić z blisko 2 mln uchodźców wewnętrznych i mamy na swoim terytorium 3 mln uchodźców z Afganistanu. A przecież nie byliśmy odpowiedzialni za ataki z 11 września 2001 r. Dodał, że USA zaczęły operację w Afganistanie, nie konsultując jej z Islamabadem, a oczekując, że ten się do niej przyłączy. Następnie wyliczył wszystkie wady proamerykańskiego rządu zainstalowanego w Kabulu: korupcja, nieumiejętne zarządzanie, brak poparcia społecznego. – Mówiliśmy o tym, ale nikt nas nie słuchał – żalił się Kureiszi, a następnie kpił z Ghaniego, jak ten w dziewięć dni mógł poddać 300-tys. armię, która miała wsparcie lotnicze i drogi sprzęt.

Zapytany przez dziennikarza, czy talibowie są właśnie tym, czego by Islamabad oczekiwał w Kabulu, uciekł od bezpośredniej odpowiedzi. – Oskarża się nas o wszystko, jesteśmy dyżurnym kozłem ofiarnym – biadał. Następnie wyliczył poświęcenia pakistańskich dyplomatów, którzy pracują w Afganistanie 24 godziny na dobę i pomagają w ewakuacji, choć wspólnota międzynarodowa nawet Pakistanowi za to nie dziękuje. Oraz oświadczył, że Pakistan zasługuje na miano głównego negocjatora pokojowego. Bo jedynym czego chce Islamabad, to pokój i stabilizacja.

– Nie można wierzyć w żadne słowo pakistańskich oficjeli – ostrzega mnie mój afgański znajomy, właściciel firmy consultingowo-tłumaczeniowej, która dostarcza analiz politycznych z regionu, Eradż Rais. – Pakistańczycy chcą mieć w Kabulu rząd pasztuńskich islamistów, bo w razie indyjskiego ataku będą się mogli schronić w Afganistanie i tam przegrupować.

Uczniowie z medres i luksusowy areszt

Rais przypomina, że Pakistan nie tylko stworzył ruch talibów, ale także był jednym z trzech krajów, obok Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Arabii Saudyjskiej, które rząd talibów oficjalnie uznały i z nimi współpracowały.

Faktycznie talibowie powstali na afgańsko-pakistańskim pograniczu, w pierwszej połowie lat 90. Większość z nich rekrutowała się z pasztuńskiej młodzieży uchodźczej, która znalazła się pod wpływem radykalnych muzułmańskich kaznodziejów nauczających w medresach rozlokowanych w okolicy. Ich nazwa pochodzi od arabskiego, ale używanego też w paszto, perskim i urdu słowa taleb – „uczeń”, a dokładnie: „uczeń szkoły koranicznej”.
Przez całe lata 80. do Pakistanu spływali też inni uciekinierzy z Afganistanu. Oficjalnie Pakistan wspierał wszystkich mudżahedinów walczących z ZSRR, ale miał swoich faworytów i to wśród nich dystrybuował gros otrzymywanej na ten cel amerykańskiej pomocy. To właśnie ci ludzie poprowadzili potem talibów na Kabul, żeby w 1996 r. przejęli władzę od innej grupy mudżahedinów, kierowanej przez Tadżyków – Rabbaniego i Massuda – którzy wydawali się Islamabadowi zbyt umiarkowani światopoglądowo i zbyt prozachodni.
Kiedy w 2001 r. Amerykanie obalili talibów, znaleźli oni schronienie na pasztuńskim, afgańsko-pakistańskim pograniczu. I choć Islamabad, chcąc nie chcąc, oficjalnie przyłączył się do wojny z terroryzmem, nigdy nie zrezygnował z prowadzenia własnej gry.
– Pakistan wspierał talibów, którzy bez jego pomocy nigdy nie zdołałby się przegrupować i odbijać kolejnych afgańskich terytoriów. – uważa Rais. – Członkowie pakistańskiego establishmentu mówili jedno, robili drugie. Na przykład w 2010 r. aresztowali mułłę Barodara, wtedy prawą rękę przywódcy talibów mułły Omara, a dziś ich głównego stratega. Ale Barodar siedział sobie jak pączek w maśle, jego areszt przypominał raczej pięciogwiazdkowy hotel. Mógł nadal spokojnie utrzymywać kontakty, a po śmierci mułły Omara w 2013 r. kierować całym ruchem. Kiedy po ośmiu latach został zwolniony z więzienia i poleciał do stolicy Kataru, Dohy, był już niekwestionowanym liderem ruchu. To z nim później Amerykanie podpisywali porozumienie pokojowe w lutym 2020 r.

Bezdomni negocjatorzy

Upadek rządu w Kabulu i zajęcie całego kraju przez talibów było klęską i kompromitacją Amerykanów, a właściwie całego Zachodu w regionie. Nie trzeba być geniuszem geopolitycznych analiz, by zrozumieć, komu taki rozwój sytuacji jest na rękę.

– Zauważyłaś, że Kabul upadł 15 sierpnia? – pyta mnie Rais. – To przecież dzień niepodległości Indii. Nie sądzę, żeby talibowie się jakoś od dawna i specjalnie szykowali, że zajmą afgańską stolicę akurat w ten dzień, ale jeśli jeszcze można było dodatkowo zagrać na nosie nielubianemu sąsiadowi, zrobili to z przyjemnością. Chiny i Pakistan od lat mają podobne zdanie na temat swojego głównego rywala w regionie, czyli Indii. I teraz nic ich tak nie ucieszyło, jak ucieczka ich największego sojusznika, Aszrafa Ghaniego. Oba kraje, w przeciwieństwie do Indii, nie wycofały swojego personelu dyplomatycznego z Kabulu i oba podkreślają, jak bardzo będą wspierać wewnątrzafgańskie rozmowy i „inkluzywny” rząd utworzony przez talibów.

W tym samym chórze śpiewa Katar. Tamtejsza Al-Jazeera co i rusz publikuje artykuły o tym, że trwają afgańskie negocjacje pokojowe. Nie tylko zachwyca się rozmowami, w których biorą udział były prezydent Hamid Karzaj i były szef komisji negocjującej pokój z talibami jeszcze za rzadów Ghaniego, Abdullah Abdullah. Ostatnio nawet pojawił się artykuł o tym, że negocjować mają też liderzy z północy kraju: Atta Muhammad Nur (Tadżyk) i Abdul Raszid Dostum (Uzbek).
dr Abdullah Abdullah (w środku) i Hamid Karzaj (po prawej). Fot. Wikicommons
Problem w tym, że żaden z tych rzekomych negocjatorów nic już dziś na afgańskiej scenie politycznej nie znaczy. – Rozmawiający z talibami Hamid Karzaj jest pośmiewiskiem – mówi mi Eradż Rais. – Talibowie wyrzucili go nawet z jego własnego domu. Jako były prezydent miał rządowe mieszkanie, piękny dom sąsiadujący z pałacem prezydenckim. Teraz całą rodziną gnieździ się u Abdullaha Abdullaha, któremu też zresztą talibowie zrobili kipsz na chacie. Jak tacy kompletnie skompromitowani ludzie mogą być jakąkolwiek stroną w negocjacjach? Faktycznie, kiedy talibowie stali jeszcze na opłotkach Kabulu, Karzaj nagrywał swój pierwszy dramatyczny apel do rodaków we własnym domu. Kolejny filmik pochodzi już z ogrodu Abdullaha Abdullaha. Dwa dni temu indyjskie telewizje podały, że na obu liderów talibowie nałożyli areszt domowy. Co symptomatyczne, w katarskiej Al-Jazeerze nie było tej informacji.

Negocjujący z talibami Nur i Dostum wprawili mojego rozmówcę, Eradża Raisa, w tak kpiarski nastrój, że przez kilka minut nie mógł z siebie wykrztusić nic poważnego. – Przecież talibowie wdarli się do domu opuszczonego przez Dostuma. Filmowali wszystko, znieważali słownie jego i jego rodzinę. Nie mówili o nim inaczej niż „ta świnia”. Jak wiadomo, nie ma bardziej obraźliwego określenia dla muzułmanina. A teraz niby z nim negocjują? Kto w ogóle uwierzy w te bajki o pełnoprawnych afgańsko-afgańskich negocjacjach? – pytał mnie retorycznie analityk.

Dżihad dla pieniędzy

O tym, że Pakistan mniej lub bardziej otwarcie wspierał talibów nie tylko tuż po ich stworzeniu, ale przez blisko kolejnych 30 lat, wie w Afganistanie każde dziecko. Już wiosną tego roku jednym z popularniejszych hasztagów w afgańskich mediach społecznościowych był #sanctionpakistan. Używający go ludzie chcieli tym samym pokazać międzynarodowej opinii publicznej, że zatrzymanie talibskiej ofensywy nie jest możliwie bez wywarcia nacisku na wspierającego ich sąsiada.
Talibowie są dla Pakistanu idealnym partnerem. Jak kania dżdżu potrzebują uznania międzynarodowego, które, jeśli spełnią jego żądania, Pakistan może im pomóc uzyskać. Przestaną robić interesy z Indiami, szerzej dopuszczą chińskich inwestorów, którzy już zarabiają krocie, inwestując w Pakistanie. Na dodatek pomogą regulować wewnątrzpakistańskie spory.
Na terenie Pakistanu też bowiem działają miejscowi talibowie z organizacji o nazwie Tehrik-i taliban Pakistan. Zbieżność nazw z afgańskimi talibami nie powinna jednak nikogo zwieść. Zwalczają rząd w Islamabadzie, robią zamachy na chińskich inwestorów i wszystko wskazuje na to, że są wspierani przez indyjski wywiad. W Afganistanie Aszrafa Ghaniego mieli kryjówki i bazy, które afgańscy talibowie najprawdopodobniej zlikwidują. Chiny, Pakistan i Katar to nie jedyni sojusznicy talibów w sąsiedztwie Afganistanu. Żeby to zrozumieć, warto się przyjrzeć nie tylko strukturze organizacyjnej talibów, ale też ich ideologii. To dziwny zlepek pasztuńskich tradycji plemiennych z ideologią dżihadyzmu, czyli walki z niewiernymi. To ona zapewnia talibom finasowanie z kont bogatych biznesmenów i szejków z krajów Zatoki Perskiej. Dżiahdyzm ma z tradycjami afgańskimi znacznie mniej wspólnego niż modernizacyjne tendencje popularyzowane przez ostatnich 20 lat przez proamerykańskie rządy.

Dżihadyzm w swojej obecnej wersji wywodzi się z czasów inwazji sowieckiej na Afganistan. Bazuje na ideologii fundamentalizmu islamskiego, która narodziła się w ubiegłym stuleciu na Bliskim Wschodzie w krajach takich jak Arabia Saudyjska czy Egipt. Została jednak twórczo rozwinięta przez przybywających do Pakistańskiego Peszawaru arabskich ochotników, którzy uznali, że wojna w Afganistanie będzie świetnym poligonem przed walką o wyzwolenie świata islamu spod wpływów niewiernych.
Pielęgniarki w jednej z wsi Afgańskich w latach 50. (fot. Wikicommons)
Trzeba pamiętać, że zanim nastał pierwszy okres rządów talibów w Afganistanie, kobiety miały tam już prawa polityczne. Od wczesnych lat 60. mogły brać udział w wyborach, studiowały, nie musiały się zakrywać. Wolno im było pełnić ważne funkcje publiczne, studiować, jeździć na stypendia za granicę i robić kariery naukowe. Ustrój, jaki zaprowadzili talibowie w Afganistanie w latach 1996–2001, był ogromnym krokiem wstecz, który odsyłał Afgańczyków i Afganki o kilkaset lat w przeszłość.

Talibowie i ich zwolennicy rekrutują się w lwiej części z jednej, wcale niestanowiącej bezwzględnej większości grupy etnicznej. Ich ruch nigdy by nie powstał bez zagranicznego wsparcia.
Ludwika Włodek jest socjolożką i reporterką. Pracuje jako adiunktka w Studium Europy Wschodniej, gdzie kieruje specjalizacją Azja Środkowa.
Obecne przejęcie władzy nie odbyłoby się bez obcej pomocy, między innymi bez gościnnego Kataru, który przez dwa lata utrzymywał ich całe kierownictwo u siebie na salonach, a także bez Pakistanu, który dziś przedstawia się jako „największa ofiara wojny z terrorem”. Upatrywanie w talibach ruchu rdzennie afgańskiego, który wypleni z kraju obce wpływy, to już nie jest nawet zbrodnia. To błąd.