Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 24.04.2024
Kateryna Jehoruszkina

Jak tylko dam radę, będę się uczyć ukraińskiego

„Lektury o Czeczenii uratowały mnie w czasie niewoli”. Wiktor Moskalenko z Kuryliwki opowiada o pierwszych miesiącach wojny, okupacji i torturach w rosyjskiej niewoli.
Foto tytułowe



Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Wiktor przeprasza, że nie mógł mnie zaprosić do wyzwolonej wsi Kuryliwka – jego dom zniszczyła bomba. Nie może mnie przyjąć również w wynajmowanym mieszkaniu na osiedlu Sałtiwka w Charkowie, bo jego żona źle się czuje. Wojenne przeżycia wywołały u niej cukrzycę i wiele innych problemów ze zdrowiem. Dlatego spotykamy się w centrum miasta. Wszystkie budynki w tej dzielnicy noszą ślady bombardowań. Okna są zabezpieczone deskami. Umawiamy się w księgarni z nowo oszkloną witryną. Sprzedawczyni przygotowała dla nas zaciszny kącik między regałami. Siadamy w wygodnych fotelach, popijamy aromatyczną kawę i podziwiamy wielkie akwarium.

Wiktor jest pełen życia, ubrał się w kolorowy T-shirt i dżinsy. Ma dla mnie dwie godziny, bo później umówił się do dentysty. Problemy ze zdrowiem, w tym kłopoty z zębami, to pamiątka po torturach.


Język


Przepraszam, że mówię, jak mówię. Przeszedłem na ukraiński, jak mnie poharatali i ledwom dychał. Po pierwszej prowierce. Naciągnęli mi na głowę jakieś gumowe barachło, gówno słyszałem. Odpowiadałem surżykiem, bo tak gadają u nas na wiosce – trochę po rosyjsku, trochę po naszemu. A oni do mnie: „Suka staraja! Gawari pa ruski!”. Wzięli worek, kilogram, może dwa. Z piaskiem, czy coś, już nie widziałem. Postawili mnie pod ścianą, bo przedtem walałem się po ziemi, napieprzali mnie prądem. „Strrrojna!” – to jest baczność, tak wrzeszczeli. No, myślałem, walną mnie po kiszkach. A oni – workiem po łbie. Cholera, jakby nie szyja, to głowa odleciałaby w kosmos. Stuknęli mnie cztery razy, z prawej i z lewej. Nos miałem cały w piasku. Mówią, żem mocny chłop, ale ja na nich leję. Myślę: „Ja to bym wam pokazał! Interesno, jakbyście śpiewali!”. Stłukli mnie prawie na śmierć i tyle, uspokoili się. Ciągali po ziemi, ale nic z tego. Ja nadal swoje: „Samochód wziąłem sam, z nikim się nie dogadywałem”.
Drugi numer magazynu
Nowa Europa Wschodnia Online


Po tym wszystkim powiedziałem sobie: „Wasza mać, jak tylko dam radę, będę się uczył ukraińskiego. Lepiej kaleczyć, ale mówić po naszemu”.


Oczekiwanie w Kupiańsku


Początek wojny zastał mnie nietypowo. Całe swoje sześćdziesiąt lat mieszkałem w Kuryliwce w rejonie kupiańskim. A ostatnio robiłem w Polsce, na tirach. No i wpadłem na urlop, załatwiałem wizę, musiałem poczekać w domu. Dwudziestego lutego miałem już jechać. Ale dusza mnie nie puszczała. Kazałem synowi jechać na Polskę, a sam żem się został.

Straszno było. Mówili, że napadną dwudziestego trzeciego, a weszli dzień później. Na czwarty dzień zajęli Kupiańsk. Nasza wioska jest dziesięć kilometrów od tego miasta, w stronę Ługańska. A oni szli przez Kupiańsk do Bałakliji i Iziumu. Leźli lasami, krzakami. Mosty wysadzone. No, nie mocno, ale przez pół miesiąca bali się po nich jeździć. Postawili posterunek na wjeździe do Kupiańska, ale po okolicy się nie szwendali. Może tylko zwiad osobówkami robili, ale nic więcej.

Pierwszego marca pojechaliśmy na demonstrację nieposłuszeństwa na placu Centralnym. Chcieliśmy pokazać, że nie pasuje nam, że Federacja Rosyjska tu wlazła. Zaprotestować, żeby poszli won. Skandowaliśmy: „Kupiańsk to Ukraina” i „Ruski korabel, idź w chuj”. Zaczęli nas rozganiać. No, u ruskich to nie lzia, żeby ludzie władzy nie słuchali. To oni pojechali samochodem opancerzonym po Charkowskiej i zaczęli strzelać w niebo, na postrach. Znajomy, radny Kola Maslij, poszedł do nich i mówi, żeby ludzi nie straszyli. Oni go capnęli, a między nas rzucili granaty dymne. Kurtka mi się przypaliła. I tyle tego było. A jego porwali. Sporo nieznajomych się kręciło, pytam: „Gdzie on się podział?”. „Musieli go zwinąć, żeby puścił parę”. No i Koli nie ma do dziś. Nikt nie wie, co się z nim stało.


Wielkie kłamstwo


Poszliśmy pod punkt kontrolny. Nie chodziło mi o to, żeby samemu się wygadać, ale chciałem dowiedzieć się od nich, czemu na nas napadli, jak to sobie wyjaśniają. Tak mnie naszło. Gadam: „Dawajcie szczerze. Byłem w woju za waszego wymarzonego, ukochanego Związku. Chociaż widzę po was, chłopcy, żeście nie mogli widzieć żadnego Sojuza. Przecież już trzydzieści lat, jak się rozleciał, a wy mleko pod nosem macie. I skąd niby macie wiedzieć coś o Sowietach? Mam sześćdziesiąt lat, wiele o nich mogę powiedzieć. Pracowałem, żyłem, uczyłem się, w radzieckim wojsku byłem. To nie w kij dmuchał!”.

Chciałem ich zagiąć. „Składaliście przysięgę”. „No tak”. „I co tam gadaliście?”. „Że będziemy bronić ojczyzny”. „No to, chłopcy… wykonujecie zbrodnicze rozkazy. Napadliście na sąsiedni kraj, suwerenny, z uznanymi na świecie granicami”. Jednemu tak wyjaśniałem, to aż przyszedł ktoś z naczalstwa i zabrał go, żeby nie słuchał. Wiecie, ruska telewizja robi z ludzi zombi. Patrzą na te bzdury i wrzeszczą, że Ukraina kłamie, a to oni żyją w swoim świecie. Za Sojuza nie było inaczej. Żelazna kurtyna.

Mówię, służyłem i święcie wierzyłem, że to mój kraj. Pamiętam taki program „Panorama Międzynarodowa”. I tam bredzili coś o kapitalizmie. Pamiętam odcinek o Łabie, rzece płynącej od strony RFN-u. I niby mieli tam jakiejś chemii nabełtać, pokazywali pianę, mówili, że rzeka jest martwa.

Wierzyłem w tę propagandę do czasu, jak nie pojechałem za granicę. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym byłem w dedeerze, za tankistę pojechałem, dokładnie mechanika. No i jedziem w Elbę zamoczyć czołg. Mieliśmy takie ćwiczenie, żeby przyzwyczajać się do trudnych warunków. I tu nagle podporucznik przynosi pstrąga. No, może w szkole leciałem na dwójach, ale lubiłem czytać i interesowałem się światem. Nauczyłem się z książek jakoś uprawiać rolę, uwielbiałem historię. Wiedziałem, że takie ryby to tylko w czystych wodach żyją. Jak to niby ta Elba miała być skażona?

No i jeszcze jeden kit wciskali. Pamiętasz wojnę w Afganistanie? Nasi tam się wepchnęli i mówili, że to bratnia pomoc. No i teraz sam, na własnej skórze, widzę, jak wygląda bratnia pomoc. Wbijali nam: „Ojczyzna bez ciebie przeżyje, a ty bez niej nie”. No, ale jak to możliwe, jeśli ja jestem częścią ojczyzny? Każdy człowiek tworzy swój kraj. Jeśli wszyscy się rozbiegną, to i narodu nie będzie.


Hołodomor 1932


Kłamali nam i o tym, że niby był nieurodzaj i miliony same wymarły jak muchy. Moi przodkowie żyli strachem. Potem, już przed samą śmiercią, matka, niech spoczywa w pokoju, opowiedziała mi, jak to było. Urodziła się tutaj w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym. Jej przodkowie byli z Kubania. Pradziada najpierw jeden raz rozkułaczyli. Potem znowu. Była noc, cały majątek zrzucili na wózek i uciekali pieszo. Zimą doszli na Ługańszczyznę, wykopali ziemiankę pod Starobielskiem i jakoś przezimowali. Następną wiosną i latem byli już tu, dostali się do Petropawliwki. Kacapy rozwalili ją teraz w drebiezgi! Trzy kilometry ode mnie, bliżej do orków. Ja mam do nich siedem kilometrów teraz.

Całą moją familię odwiedziłem dopiero przed śmiercią matki. Tu wołali ich Dinczenki. A na Kubaniu mieli nazwisko Fińko. A babula mojej kobity była spod Kupiańska. Miała sześcioro rodzeństwa: wszyscy chłopcy zmarli z głodu, tylko trzy dziewczyny przetrwały.


Wojna


Pomagałem naszym żołnierzom jeszcze w dwa tysiące piętnastym. Którejś wiosny jechałem ciągnikiem gąsienicowym obrabiać pole. Patrzę, a tam jakieś wojskowe się kręcą. Podbiega chłopak i pokazuje – gazu stąd! No i ja cisnę. Poletko mam niewielkie, dwa kilometry dalej. Zrobiłem co swoje i wracam. Machają do mnie. Staję, wyłażę z traktora. Patrzę, sprzęt wojskowy. Nie myślałem, że ich tu rzucą na zimę. Mówię: „Nie paniatna, skąd wy tu?”, a oni: „Tak już jest, trzeba, to trzeba”. „Dobra – mówię – trza wam coś?”. „Nic” – podziękowali. „Wieczorem zajadę” – mówię. Mam chaziajstwo, to im jaj nawiozłem i po trochu wszystkiego. Pojechałem się zaznajomić. „Wiemy już, kto ty taki”. „Niby skąd?” – pytam. „My się wszystkiego dowiemy”. „I coście wyniuchali?”. „Żeś moskal!”. „Czego!?”. „Przecież tak na was we wiosce mówią – Moskal”. „No, może i tak …”. „Dobrze, dobrze, wiemy, że pan wspiera Ukrainę”.

I tak – jestem za Ukrainą. Jak można nie kochać własnego kraju? Żyję tu, jem chleb. Z własnej mąki. Jak coś nie tak z władzą, to już nasza sprawa. Samiśmy sobie winni. Wściekałem się, wbijałem ludziom do głów, że nie można głosować sercem ani za łapówkę, tylko najpierw trza pomyśleć. Ludzie mi mówili: „W dupie mam, jaka władza będzie”. No, słuchaj, chłopie: jak się nie znasz, to siedź cicho. Nie mam do ciebie szacunku, jak ci wszystko jedno – czy jakiś czort przyjdzie, czy własne państwo będzie. I chodziłem do rady wykłócać się o udziały po kołchozie, bo chcieli ludzi w trąbkę zrobić, zapłacić tysiąca i tyle. Ale jak to nasze, to trzeba o to bić się do końca, żeby wiedzieli, gdzie jest nasza ziemia i gdzie nasze pieniądze się podziały.


Dwudziesty czwarty lutego


No i tak, zakolegowałem się z chłopakami. Dwudziestego czwartego lutego o piątej rano do mnie dzwonią. „Panie Wiktorze, podjedź pan, aby szybko”. Jadę, widzę: trzy domy ode mnie lecą rakiety w stronę Borowej. Żołnierze mieli rozkaz dyslokacji. Tylko że był problem: jedna maszyna nie odpalała, a drugą nie miał kto kierować. Wojsko mieliśmy zaniedbane, ludzi brakowało.

„Trzeba je gdzieś skitrać” – mówią. Dogadaliśmy się co do jednej, znajomy schował ją na podwórzu. Prosta sprawa, ciężarówka KRAZ. Orki mu ją zabrali dwa miesiące wcześniej niż do mnie wpadli. Ja wziąłem wóz dowodzenia, nowiutki. Wszystko jak trzeba, funfel-nówka panel kontrolny. Zajechałem do hangaru, miałem tam sporo sprzętu rolniczego. Nic mu się tam nie stało, elektronikę odkręciłem, przeniosłem w inne miejsce, a kable poprzecinałem, żeby orkom się nie nadała.

Wołają mnie chłopcy: „Panie Wiktorze, jedź pan z nami!”. „Chłopaki, odbiło Wam czy co? A moja stara?”. „Bierzcie żonę ze sobą”. „Co z domem zrobię! Nigdzie nie jadę”.

Ruscy zagłuszali zasięg i żołnierze nie wiedzieli, którędy jechać. Dobrze, że mam swój wiek i na tych dżipeesach się nie znam. Narysowałem im mapę i odprowadziłem ich krótkimi, bezpiecznymi drogami. Pożegnaliśmy się. Jeszcze jedzenie ludziom zostawili. I dla mnie zadanie: ratować samochód. No i ja to zrobiłem.


Opór


W wiosce mieliśmy problemy ze światłem, nie mogliśmy piec chleba. Z kolegą Andrijem jeździliśmy do piekarni w okupowanym Kupiańsku, żeby przywieźć co nieco do sklepu. Przy okazji chcieliśmy powęszyć, co się dzieje, a dane chłopakom z naszej bezpieki wysyłać. Raz znaleźliśmy pociski do Gradu, 92 Brygada je zostawiła, jak się zaczynało. Wtedy w Borowej stali nasi. Trudno było uwierzyć – tam orki, tu nasi, a my między nimi. No i powiedzieliśmy chłopakom, że im przywieziemy rakiety, bośmy tutejsi, znamy drogi. Za półtora tygodnia ciśniemy i widzimy kolumnę orków sunącą na BTR-ach w stronę Borowej. Zamiast pancerza narzucili jakieś byleco – talerze od kultywatora і i co tam było pod ręką. Byłem z kolegą, Seriożą. Teraz służy w artylerii. Mówię mu: „Do jasnej ciasnej, trzeba dać znać chłopakom. Przecież ich tam jest ze siedmiu na posterunku”.

Próbowaliśmy, ale oni durni nie są, tak jadą, żeby nikt z tyłu nie wyprzedzał kolumny. Pojechaliśmy polami, ale nie zdążyliśmy. Zgasiliśmy silnik, weszliśmy wyżej i patrzymy: ale miło było oglądać, jak nasi dawali im łupnia. Grady, Tygry i orki – wszystko w ogniu. W cholerę ich tam było. Lezą i lezą. I kolega mówi: „Trza coś robić”. „Z tym, co mamy, nie poradzisz nic. Znasz w ogóle taktykę prowadzenia walk czy ni chi-chu?”. Z gwintówką przeciw karabinom nie pójdziesz.


Jak w trzydziestym siódmym


Na początku okupacji było jak w trzydziestym siódmym. Sąsiad na sąsiada donosił.

Pojawiła się nowinka: bieganie na punkt kontrolny. Ludzie się pokłócą i nadają orkom, że tamten jest proukraiński. No a w ogóle, jaki niby ma być Ukrainiec? Ruskim wsio rawno, czy to prawda, liczy się zgłoszenie. Bywały absurdy, że capnęli kogoś i ten mówi: „Jaki ja tam proukraiński? On jest bardziej proukraiński!”. No i co? Temu wpieprzą i idą po drugiego. Wstyd za ludzi. Widziałem, co tam się działo.

W wiosce skitrali się byli żołnierze, co służyli na Donbasie. Była jedna pusta chata. Ktoś zobaczył, że kręcą się po podwórku, i spruł się do orków. No i po co? Niech się kręci. Jak się tak interesujecie, to sami idźcie. Chłopy jak byki. Mogli sami zobaczyć, kto to, a donieśli na punkt kontrolny. Żal było patrzeć, że taka swołocz wychodziła ze znajomych ludzi. Teraz pouciekali, bo kolaboranci. Ale są tacy, co zostali.

Już mieliśmy z żoną wyjeżdżać, za parę dni. I tak jedziemy – nie jedziemy. Mówię: „Przyjdzie kryska na Matyska. Czuję, że będzie dupa”. Znajoma mieszkała z jednym byłym ukraińskim żołnierzem i wyjechała dosłownie dwa tygodnie wcześniej. Wiedziała, że nic dobrego jej nie czeka. „Panie Wiktorze, też się pan zwijaj! To będzie armagedon, nie wywiniesz się pan”. No i dobra. Pojechałem do Swatowego, usunąłem dane z komórki. Nie było zasięgu – udało mi się wyczyścić WhatsApp, ale Viber się nie włączał i nie dałem rady wszystkiego wywalić. Przyszli po mnie o siódmej wieczorem. Cztery miesiące i cztery dni po tym, jak się zaczęło. Dwudziestego ósmego czerwca. Kręciłem się wokół auta, a żona gotowała kolację.

„Można wejść?” – pytają. Musieli im donieść o moim psie. To był owczarek środkowoazjatycki, dzieci nazywały go Shrek, bo był wielki, ale milutki. Zmarł rok wcześniej, mnie serce pękło. I nie chciałem brać nowego, jeszcze się z tamtym nie pożegnałem.

No i co robić… najpierw myślałem, że będę stawiał opór, było czym. Ale Bóg mnie przed tym powstrzymał. Ja to ja, ale po co żona ma ginąć? Postanowiłem: na spokojnie, zobaczymy, co oni potrafią.

„Luda, mamy gości!” – krzyknąłem. Nie słyszała, bo coś tam na płycie skwierczało. Weszło czterech FSB-istów. Celują do mnie, nie spuszczają z oka. „Chcielibyśmy zobaczyć pana hangar” – powiedział jeden. Wzięli klucze, poszli sobie, spokojnie otwierają. „O, do chuja! Wojskowy samochód? Skąd go masz?”. „Skąd mam, to mam”. „Nie pozwalaj sobie!” – krzyknął. I to było na tyle, zaczęli rzucać mięsem – to ich styl. Wytłumaczyłem, co i jak. „Ty, kurwo, pomagasz ukraińskiej armii!”. A komu miałem pomagać? Stali obok mojego pola, no i w końcu to moja armia!

Zabrali samochód i skonfiskowali moje trzy komórki. No, ale przecież się ich spodziewałem. Zostawiłem tylko kilka konwersacji. Wnerwiło ich określenie „orki”. To i tak durnota w porównaniu do tego, że chcieli mnie zabrać za kontakty z wojskiem i przechowywanie sprzętu. Zaczęli pytać. Ale nie jestem w ciemię bity. Mówię: to ja sam wziąłem, nic nie wiem, nikogo nie znam.


Przesłuchanie


Orki przywieźli mnie do aresztu. Pytają się: „Kto to?”. „Moskala złapali! Tylko nie naszego, a ichniego!” – śmiali się ze mnie, jak w jakimś kabarecie. Zabrali mi okulary, słabo widziałem. W celi z dwoma kojami było nas ośmiu. Spało się na ziemi, jak kto mógł. Gorąc, duchota, śmierdząca parasza stoi w rogu. Potem zabrali nas do aresztu z czterema kojami. Ale się cieszyliśmy! Tylko że zaczęli dorzucać do nas ludzi, aż się osiemnastu nas zebrało. Siedzimy sobie, a tu „łup” po kratach. No, że niby będą wchodzić. Każdy musiał wtedy wstać, oprzeć głowę o ścianę i tak stać, bez ruchu, w żadnym wypadku nie patrzeć na nich. Bo inaczej będą bili wszystkich po kolei. Taki nakaz był.

Najbardziej męczyli patriotów. Zazdrościliśmy żulom i ćpunom, bo ich nie torturowali, tylko trzymali piętnaście dób i puszczali do domu. No i brali ich do pracy, na powietrze. My nie mieliśmy takiego szczęścia. Wyjątkowo niebezpieczny element. Ja czterdzieści dziewięć dni i nocy nie dychałem świeżym powietrzem i nie widziałem słońca.

Jak mnie zabierali, zdążyłem złapać tabletki uspokajające i przeciwbólowe. Uratowało mnie to, że czytałem kiedyś o Czeczenii. Wiedziałem, czego się spodziewać. Że jak rażą prądem, to trzeba mocno zęby zacisnąć. Żeby nie podawać żadnych nazwisk. Będą wciskać, że jak się wysypiesz, to cię wypuszczą. Jeszcze czego! Nic nie gadałem. Tak mnie popieścili prądem, że już widziałem się w trumnie. Lepiej by prętami walili niż elektryką! Jak cię podłączą, to kiszki się wywracają. Jak tylko dusza kata zapragnie, to może albo zmniejszyć, albo zwiększyć napięcie. Różnie się ze mną bawili.

Wiedziałem, że nie mogę myśleć o bólu. Cały się trząsłem, skóra odłaziła płatami. Jakbym tylko otworzył gębę, to zaraz bym sobie język odgryzł. Ludzie sobie zęby łamali, tracili końcówki języka. Jak mój kolega z celi. I trzeba też zamykać oczy. Chociaż ja i tak miałem reklamówkę na głowie. Do dziś nie mogę słuchać dźwięku rozwijania taśmy klejącej, bo nią okręcali mi głowę. Może teraz jest trochę lepiej, ale mimo wszystko. Iskrzyło mi się w oczach jakby pioruny strzelały. A to tylko przy małym napięciu, bo jak podkręcili, to patrzałki z orbity wylatywały. Najbardziej bałem się, że sfiksuję. I że mi jakąś zarazę wstrzykną. Teraz chodzę po znajomych lekarzach. Przecież zaciski z przewodami zakładali mi na gołe jaja. Przewracałem się, wszystko się tam porozrywało. No a tym samym sprzętem katowali innych. Kto wie, co oni mieli, hivy, żółtaczki czy inne cholerstwo? Przecież też mogłem to złapać. Robię testy. Lekarze mówią, że może wyjść dopiero po trzech miesiącach. Pytam: „Na pewno nic nie ma?”. „Póki co, w porządku”.


Kobiety


Był i areszt kobiecy. Siedziała tam znajoma, Hala, też rolniczka. Tak samo podpadło się bogaczom. Trzymali Maksyma, właściciela przetwórni mięsa. Orki chcieli, żeby przepisał na nich swój biznes. Nie współpracował, to wrzucili go do aresztu, żeby miał czas się zastanowić. Co tu było do myślenia? Mówię mu: „Wiesz, jak odmówisz, to przynajmniej zachowasz honor”. No i się nie zgodził, ale srał ogniem tak, że musiałem go uspokajać niby dziecko. Kiedyś był z niego ważniak, nawet dzień dobry mi nie odpowiadał. A ja mu w areszcie spokojnie: „Wszystko będzie dobrze, stary! Nie pękaj! Wdepnęliśmy w gówno, ale nic od nas nie zależy. Zechcą, to nas rozstrzelają, jak obiecywali. Ale póki co, żyjemy, musimy się trzymać”. No, napatrzyłem się na dawnych cwaniaków. Tyle przeżyłem w areszcie, że teraz mam gdzieś, co ludzie mają i za kogo się uważają. Liczy się człowiek. Każdy z nas to tylko kości i krew. I tyle.

Zabijali ludzi. Dwoje zwariowało, ale nie z mojej celi. Jeden zaczął się drzeć na pół świata, a oni go dalej bili. Po co się znęcać nad wariatem?

Wielu tłukli prawie na śmierć, wlekli ledwo żywe ciała po ziemi. Cały areszt wył wniebogłosy, aż strach! Jak w obozie koncentracyjnym. Faszyści to nic w porównaniu do tego powalonego FSB. Za ochroniarzy byli ługańscy kolaboranci, potem donieccy. I na zmianę, po piętnaście dni. Jedni na drugich nadawali. Ci z Doniecka klęli na moskali i ługańczyków, że to mendy. Ruscy krzyczeli na nich, że to „zjeborepubliki”. Sam ich nie ogarniam. Oni nienawidzą się nawzajem. A co dopiero nas.

Dawali nam jakąś papkę z kluskami. Jadłem tylko po to, żeby bebechy zapchać. Paczki wydawali w poniedziałki i piątki. Żona przybiegała za każdym razem. Orki zabierali połowę, a nam resztki skapnęły. Jasne, nie jadłem sam, dzieliłem się po połam z innymi, po trochu. Jak nie zjesz, to i tak się zepsuje, upał, lodówki nie było. To nie wywczas! Więc dwa dni w tygodniu coś tam jeszcze chapnęliśmy. Wprowadziłem taką tradycję, nikt nie zaprzeczy, jak pierwszy raz moja kobita przyniosła, to mówię: „Rebiata, ja wiem, za jaką cenę moja żona to przyniosła. Trzeba podziękować naszym babom. My, jełopy, nie daliśmy rady się wywinąć. Należy się im szacunek, że chodzą za nami, zamartwiają się”.

I tak zawsze, jak zjedliśmy, to chłopcy mówili: „Moskal, podziękowania dla pani Ludmiły”. Tak samo każdej kobiecie. Żona Koli też przywoziła paczki. Potem go zabili.

Dopiero później dowiedziałem się, z czym naprawdę stykały się nasze kobiety. Orki albo wysyłali je na drzewo, albo trzymali od rana do obiadu. Na złość. Jak mnie pierwszy raz przesłuchiwali, to na moją starą też najechali! Kurwa, tego nie wiedziałem. Włamali się do chaty i krzyczą: „Mów, dziwko, kto do niego przyjeżdżał, z kim się trzymał?! Od ciebie zależy, czy on przeżyje!”. Odpowiadała, że jestem prosty tirowiec i tyle. Przeszło.


Na granicy


Szóstej doby przyszli wściekli jak psy. „Gdzie, do chuja, Moskalenko? Dawaj go, pizdę, pedała starego, kurwa mać! Rzucaj skurwego syna!”. Widać odkopali na mnie coś nowego. Jak mnie torturowali za trzecim razem, ledwo się trzymałem. Pierwsze rażenie prądem to były dziecięce łaskotki w porównaniu do tego. Czułem się kupą mięsa, wszystko miałem gdzieś. Nawet jakby do mnie strzelali, to bym się nie ruszył. Zabiliby i tyle. Nie pamiętam, jak to się skończyło, chyba film mi się urwał.

Potem chciałem ze sobą skończyć, chociaż uprzedzali, że jak ktoś tak zrobi, to cała cela będzie odpowiadać. „Wiktor, może obejdzie się bez tego?”. „Dam sobie radę, zrobię elegancko, tak żebyście nie dostali za to po dupie”. Przekonał mnie, powiedział: „Słuchaj, odłóż to na następny raz”. Chwała Bogu, tortury się nie powtórzyły. Przesiedziałem spokojnie, aż mnie wypuścili.

Druga w nocy, wpadają, wykrzykują nazwiska. Oddali mi bryle, bo do tej pory byłem ślepy jak kocię. Podpisuj się, że nie będziesz miał pretensji. Dobra, dobra! Kazali stanąć po drugiej stronie korytarza. Patrzę: wojskowi. Myślę, dupa blada, teraz to już po mnie.

Zawieźli nas na tamę i czytają: zakaz wjazdu na dwadzieścia pięć lat. Republika pieprzona, powołali ją sobie w Kupiańsku. A co z tego, że mam siódmy krzyżyk na karku, dom i gospodarstwo? No, swołocze! Takie sprawy… Tak jak w dwudziestym siódmym roku za kolektywizacji. Tak samo zabierali ludziom majątki. Dziadek pieszo przyszedł tu z babką Hanną i dziewczynami. A jego ojca i matuchnę wywieźli na Sybir.
Kateryna Jehoruszkina - ukraińska pisarka i autorka ponad dwudziestu książek wydanych i nagradzanych w wielu krajach na świecie, w tym w Polsce. Członkini PEN Ukraine i prelegentka TEDx. Obecnie pracuje nad zbiorem reportaży literackich, współpracy z programem Documenting Ukraine, opartych na rozmowach ze świadkami rosyjskich zbrodni wojennych.


Zdjęli mi z głowy worek, od świeżego powietrza aż mną zatrzęsło. Siedzieliśmy w ciasnej celi bez okien, pięćdziesiąt stopni było. Szlag by ich trafił! Hala, ja i Maks idziemy przed siebie. Patrzymy, trzysta metrów od nas powiewa flaga. Tego się nie da opisać… Niby żem chłop, a łzy po policzku ciekną. Cholera… wolność! Nikt tego nie zrozumie. Mówię, biegusiem, spadamy, póki do nas nie strzelają. Chuj wie, co im do głowy wpadnie!


Odnowa


Chwała Bogu, wojsko wyzwoliło moją wioskę. Cały wartościowy osprzęt z wozu dowodzenia oddałem chłopakom. Chociaż coś udało się uratować. Teraz mój dom jest na linii frontu. Szyby wstawialiśmy już parę razy, ale i tak wypadają. Trzech ludzi od nas zginęło w ostrzałach. Ale i tak inni tam zostają, kupują ziarno. Mówię im: „Przecież tam pociski rozsiane po polu, a wam uprawy w głowie!”.
Przekład: Maciej Piotrowski -  z wykształcenia historyk i ukrainoznawca, z pasji animator kultury. Tłumacz literatury z języka ukraińskiego m.in. utworów Mike'a Johannsena, Hryhorija Czubaja, Andrija Bondara i Wasyla Barki. Inicjator spotkań translatorskich Rozstaje. Współpracuje m.in. ze Stowarzyszeniem Folkowisko, Kolegium Europy Wschodniej i Stowarzyszeniem Czajnia. Pracował jako specjalista ds. merytorycznych przy projekcie wystawy stałej Muzeum Hołodomoru w Kijowie.

Inne artykuły Macieja Piotrowskiego


Olałem pole, robię na tirach. Dokładam do pieca i ruszam w trasę. Taką mam terapię. Po całej Europie rozwożę przesyłki z Amazona. Trzeba zarobić na leki dla żony.

No dobrze, kochana, jadę leczyć zęby.