Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Wyszywanka / 27.04.2024
Walerian Pidmohylny

„Miasta nie warto nienawidzić, należy je zdobyć”

Miasto Waleriana Pidmohylnego to ukraińska klasyka – ironiczna, prowokacyjna i zadziwiająco aktualna. Zanurzcie się w Kijów połowy lat dwudziestych XX wieku – epoki rewolucji, miłości i literatury. Ta kultowa ukraińska powieść ukazała się w 2024 nakładem Wydawnictwa KEW. Autorem jej polskiego przekładu jest Marcin Gaczkowski. Zapraszamy do przeczytania fragmentu książki.
Foto tytułowe


Pewnego dnia Zośka powiedziała, że z okazji rychłego nadejścia wiosny jedna z jej przyjaciółek prosi na wieczorek towarzyski z potańcówką. Był pewien szkopuł – nie obejdzie się tam bez fokstrota. Zośka miała wątpliwości, czy niebiański zdąży opanować kroki. Kto wie, może by zrezygnował, ale sprawa dotyczyła jego zdolności.
Miasto
Walerian Pidmohylny
Wydawnictwo KEW


– Pestka. Pokaż mi – zadysponował.

Najpierw musiał przyswoić sobie walca, podstawę wszelkich tańców. Podkasawszy spódniczkę, dziewczyna powoli i dokładnie demonstrowała partnerowi podstawowe pas: – Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy!

Stał z rękoma w kieszeniach i w skupieniu śledził jej ruchy.

– Jeszcze raz – polecił.

Spróbował powtórzyć. Zrzucił marynarkę, rozłożył ręce i przemocą wprawił w ruch krnąbrne nogi. Zośka stała obok i klaskała cichutko, żeby nie robić sensacji na całe mieszkanie.

– Tak, tak – mówiła. – Doskonale.

Poczuł się pewniej, zażądał ćwiczeń w parze.

– Damę należy objąć – poinstruowała Zośka. – Nigdy nie przysparzało mi to trudności.

Czas upłynął niepostrzeżenie. Zośka wróżyła partnerowi karierę wybitnego tancerza.

– Tańczysz z niebywałą gracją – oceniła. – Wszystko robię z niebywałą gracją. – Zatem kontynuujemy zajęcia? – Owszem, lecz zamienimy się rolami.

Następnego razu znów tańczyli walca, cicho podśpiewując motywy. Stepan miał już pewniejsze chwyty, lepiej wyczuwał takt. – Nie mam siły – poskarżyła się Zośka. – Jeszcze, jeszcze – nalegał. – Pracujmy. Czas nas goni.

Przyznał się, że w domu ćwiczył z krzesłem.

Fokstrot po walcu wydawał mu się bułką z masłem, trochę rozczarował tancerza prostotą.

– Tak mam się ruszać? – zapytał.

Zośka wyjaśniła, że istnieje nieskończenie wiele figur, że można odwoływać się do akrobatyki i własnej inwencji. Damę należy jednak obejmować o wiele mocniej niż w walcu, co niezmiernie ucieszyło tancerza. Wyobraził sobie, że ściska mnóstwo kobiet, wysokich, o bujnych kształtach, wstawia nogi między ich nogi, przez ubranie wyczuwa piersi i prężne brzuchy. Zabrał się do nauki ze zdwojoną energią.

W kwestii mieszkaniowej postępy były nikłe, ujmowała mu czasu i sił. Porządnego pokoju znaleźć nie potrafił. Oburzony odwiedzał komisjonera, klął jak szewc, powtarzał żądania, by raz po raz słyszeć tę samą usłużną odpowiedź:

– Mówiąc krótko: potrzebuje pan pokoju z prawdziwego zdarzenia!

Tuzin nowych adresów, a historia zawsze jednakowa: część pokojów już wynajęto, nieraz pół roku wcześniej, część się zwolni, ale nie wiadomo kiedy, część nie zwolni się wcale, do wynajęcia zostają ze dwa pokoje – nory, zatęchłe wylęgarnie pluskiew. Stepan z odrazą oglądał brud, który zostawia za sobą człowiek po wyprowadzce. Istny gnój: góry śmieci i utytłane tapety. Pustka zionęła odorem potu i cudzego życia, trzaskowi zamykanych drzwi towarzyszyła gorzka myśl o nikczemności i zbydlęceniu lokatorów. Najczystsi spośród nich to ci, którzy się myją i zmieniają bieliznę.

Oświadczył pośrednikowi, że włóczyć się po melinach ani myśli. Ten zgodził się pofatygować do Stepana osobiście, jeśli trafi się pokój z prawdziwego zdarzenia. Zaśpiewał sobie za to trzy karbowańce. Z lokum zajmowanym obecnie Stepan pożegnał się mentalnie już dawno, wieczorami wracał tam jak do hotelu. Na swoje obawy związane z pracą twórczą miał odtąd gotową odpowiedź: znajdzie kwaterę, weźmie się do pisania. Wszelkie oczekiwania wiązał z tą zmianą. Dzięki temu kryzys mieszkaniowy, owszem, dawał się we znaki, ale duchowej harmonii nie rujnował.

Nieszczęście czaiło się gdzie indziej. Na młode wiosenne niebo, coraz bardziej przejrzyste i błękitne w rześkich promieniach, z wolna wypełzały ciemne chmurki. Ledwie widoczne nad horyzontem, zwiewne, a jednak posępne – zawisły jak pierwsze sople łez na krawędziach najwyższych dachów.

Wiosna dopiero nabierała kształtów, lecz weszła już do porządku dnia. Śnieg jeszcze nie stopniał, jedynie poszarzał, utracił blask, zalegając wzdłuż ulic żałosnymi kupkami, na bruku zbił się w ciemnoburą masę, opadł, skruszał i zapadł się w równe koleiny pod miarowymi ciosami końskich kopyt. W słoneczne dni nogi przechodniów obracały go w rzadką galaretę, powracający nocą chłód kurczył go w nędzne grudki. Spychane z dachów pękate śnieżne kule opadały głucho, jak ciała wyzute z duszy. Na rogach ulic dziewczęta w kożuszkach sprzedawały pierwsze śnieżyczki zerwane z okolicznych wzgórz – tam ziemia zrzuciła już osłonę. Bukiecik pięć kopiejek, pięć kopiejek!
Walerian Pidmohylny (1901–1937) – ukraiński pisarz, krytyk literacki, pedagog, tłumacz. Autor licznych opowiadań, nowel i trzech powieści (ostatniej nie ukończył). Słynie z prozy filozoficzno-psychologicznej. Przełożył na język ukraiński m.in. utwory Denisa Diderota, Honoré de Balzaca, Stendhala, Gustava Flauberta, Victora Hugo i Woltera. W 1934 roku aresztowany przez NKWD za rzekomy „terroryzm”, więzień łagru na Wyspach Sołowieckich, rozstrzelany podczas stalinowskiego Wielkiego Terroru.

Zdarzały się skąpane w słońcu poranki, poranki ciepłych powiewów niosących z odległych pól zapach wilgotnej gleby i zeszłorocznych ziół, uwodzicielski aromat kiełków żyta i obrzmiałych pąków jabłoni. Zdarzały się dni ciche, spowite marzeniami, kiedy krew reaguje na wołania buzującej przyrody, kiedy budzi się potęga życiowej radości, a duszę przepełnia ten sam ślepy zew, który gnał praszczurów przed ołtarze boga wiosny. W takie dni Stepan lubił urządzać sobie przechadzki i obserwacje.

Z ciężką teczką pod pachą błądził porannymi ulicami bez wyraźnego celu, unikając pozdrowień. Chciał pobyć sam wśród obcych, znużony monotonią kontaktów na niwie zawodowej i społecznej. Początkowo nie całkiem rozumiał, co znaczy to nagłe wezwanie, pęd na ulicę, komfort i radość czerpane ze zgiełku i chichotania wiosennej ciżby. Sądził, że po prostu spaceruje, flanuje, jak słonecznego dnia czyni w mieście każdy, aby odpocząć i odświeżyć głowę.

Aż pewnego razu, późno wróciwszy do domu, wzburzony i pobudzony, przyznał niechętnie: chodzi patrzeć na kobiety. Dostrzegał tylko uśmiechnięte twarze i ponętne nogi, nic więcej. Ciepłe odzienie maskowało ciała, a przecież czuł je do bólu; lustrował je w palącym zachwycie, jakby każde skrywało odrębną, jemu przeznaczoną tajemnicę, odrębny, dla niego pielęgnowany ogród kochania i żądzy; każde owiewało go czarującym oparem kobiecości, otumaniało gorączką pasji. Omdlewał we mgle popędu na widok damy powabnej, zgrabnej, zdatnej do miłości i godnej miłości. Kochał ją przez chwilę, dziękując w myślach wybrance – za to, że istnieje, że pozwala się oglądać i muskać łasym spojrzeniem.
Marcin Gaczkowski (ur. 1982) – literaturoznawca i historyk, publicysta, radiowiec, tłumacz literatury ukraińskiej, miłośnik widzialnego i niewidzialnego Kijowa.
Niektóre obiekty zachwytów oglądały się za ulicznym amantem, słały pokątne, nieraz wyzywające uśmiechy, wzniecając śpiewną burzę w jego sercu. Kiedy zrozumiał, w czym rzecz, nie poczuł wstydu, lecz przypływ żądzy, cząstkę potężnej siły, która kieruje światem. Odkrył w sobie coś nowego i dobrego: nie chuć, nie namiętność – ich echo. Miał pewność: umie pożądać i będzie pożądać.