Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Bazylika / 05.05.2021
Bartosz Panek

Opowiedzieć wspólne. Rzeczpospolita Obojga Narodów w oczach Litwinów i Polaków

O tym, że pisanie historii bez wspominania o emocjach jest chybione, o zapomnianej przeszłości państwa polsko-litewskiego, a także o zjawiskach łączących XVII wiek ze współczesnością w rozmowie z Bartoszem Pankiem mówi litewska pisarka Kristina Sabaliauskaitė, autorka bestsellerowej tetralogii Silva rerum. 30 kwietnia b.r. otrzymała Nagrodę Obu Narodów przyznawaną przez parlamenty Polski i Litwy.
Foto tytułowe
Fragment muralu Silva rerum w Krakowie (jmv Flickr)

Nie jest pani zmęczona rodziną Narwojszów? Pierwszy tom Silvy rerum ukazał się trzynaście lat temu.

Ostatnią część tetralogii opublikowałam w 2016 r. Pod koniec lutego bieżącego roku ukazał się drugi tom mojej najnowszej powieści o Marcie Helenie Skowrońskiej – żonie Piotra I, Litwince z pochodzenia. Przez kilka ostatnich lat żyłam więc inną historią. Do Silva rerum wracam przy okazji zagranicznych wydań, nowych tłumaczeń.

Poświęciła pani Narwojszom sporą część życia.

Obliczyłam, że stworzenie czteroczęściowej serii zajęło mi 18 lat. Ponad dekadę żyłam samym pomysłem, który potrzebował czasu, żeby dojrzeć. Czasochłonne okazało się zbieranie materiału: kwerendy, lektury, wizyty w muzeach. Samo pisanie trwało osiem lat.

I ani trochę nie mieszka już pani w świecie swoich bohaterów?

Przestaję żyć ich życiem w chwili, gdy tekst trafia do rąk czytelników. Książka staje się wtedy autonomicznym bytem i przestaje zależeć ode mnie. Historia, którą opowiadam, może być interpretowana na różne sposoby. Ja znikam z tekstu.

Pozostawia pani historię rodzinną. Toczy się ona w Wilnie i jego okolicach na przestrzeni ponad 150 lat. Zaczyna w połowie XVII w., kończy wraz z upadkiem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Silva rerum w najszerszym kontekście jest książką o ciągłości losów i świadomości historycznej, z którą konfrontują się kolejne pokolenia. Zwykło się myśleć w Polsce, że to właśnie my podtrzymywaliśmy pamięć o wspólnej historii, a Litwini rzadziej wracali do okresu unii. Jaka pamięć o wspólnym państwie zachowała na Litwie?
Kristina Sabaliauskaitė (CC Rokas Darulis)
Kristina Sabaliauskaitė jest litewską pisarką, doktorem historii sztuki. Stworzyła bestsellerową tetralogię Silva rerum, której wszystkie części doczekały się 53 wydań na Litwie i ponad 300 tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Jest także autorką dwuczęściowego cyklu Petro imperatore. Otrzymała doktorat honoris causa Akademii Sztuk Pięknych w Wilnie, była m.in. finalistką Nagrody Literackiej Europy Środkowej Angelus. 30 kwietnia 2021 roku otrzymała Nagrodę Obu Narodów - wyróżnienie przyznawane przez parlamenty Polski i Litwy.

Sądzę, że w Polsce Silva rerum jest odczytywana trochę inaczej niż na Litwie, ponieważ okres wspólnego państwa nie został wymazany z masowej świadomości. Nawet w okresie PRL-u prowadziło się dogłębne badania historyczne dotyczące obyczajów szlachty żyjącej w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Pisząc kolejne tomy Silvy rerum, korzystałam z polskiej literatury naukowej. Polscy odbiorcy znają ten okres lepiej niż litewscy. Ale gdy nad Wisłą ukazała się pierwsza część mojej tetralogii, i wśród czytelników, i wśród krytyków pojawiły się głosy, że opisuję okres potopu szwedzkiego. Niemal wszyscy skojarzyli tę epokę z Sienkiewiczem, chociaż jego dzieło jest produktem dziewiętnastowiecznym. Ja zawsze uważałam, że okres Rzeczypospolitej Obojga Narodów zasługuje na trochę inne spojrzenie – z naszej perspektywy, która charakteryzuje się inną czułością, zwraca uwagę na inne wątki i grupy społeczne.

Z drugiej strony istnieją różne spojrzenia na to, czym była Rzeczpospolita Obojga Narodów. Perspektywa litewska akcentuje czasem quasi-kolonialny wymiar związku dwóch państw: że oto Korona podporządkowała sobie Wielkie Księstwo Litewskie, także w wymiarze symbolicznym, bo siedzibą króla był Kraków, a później Warszawa. Wilno nigdy.

Dziwi mnie pojawiająca się ostatnio w wywiadach chęć Polaków, by ciągle mówić o Gambii i Tobago sprzed 400 lat. [śmiech]. Przecież to jedyne kolonie, które przez krótki czas miała Rzeczpospolita Obojga Narodów (a raczej Kurlandię i Semigalię, lenna Wielkiego Księstwa Litewskiego). Nie podzielam takich opinii i kategorycznie nie zgadzam się z takim stosowaniem terminu quasi-kolonializmu. Błędem jest stosowanie go do opisu wspólnego państwa, które funkcjonowało na równych zasadach. Polska i Litwa miały odrębnych kanclerzy i hetmanów, wojsko i administrację. Wielkie Księstwo często akcentowało swoją odrębną, a nawet separatystyczną pozycję względem Korony, niezgodną z jej interesami. Przypomnę tylko, że Litwa nie wzięła udziału w bitwie pod Wiedniem. Jeśli podporządkowanie stało się rzeczywiste, to można o nim mówić dopiero pod sam koniec XVIII w., gdy została uchwalona wspólna konstytucja, zakładająca między innymi centralizację urzędów.

Co było główną litewskiego przyczyną milczenia o wspólnej historii?

Próbowałam to zrozumieć. Zastanawiałam się, jakie mutacje przechodziła pamięć o Wielkim Księstwie Litewskim już po rozbiorach i jak doprowadziła nas ona do punktu, w którym dziś się znajdujemy. Kilka lat temu opublikowałam na ten temat tekst w najstarszym litewskim czasopiśmie kulturalnym „Naujasis Židinys-Aidai”. Jako główną przyczynę wskazałam dziewiętnastowieczne powstania. Po listopadowym władze zamknęły uniwersytet w Wilnie, a po klęsce styczniowego – wywiozły do Rosji zbiory Muzeum Starożytności. Obowiązywał zakaz wydawania litewskojęzycznej prasy. Zwłaszcza po 1864 r. administracja carska zdecydowanie i celowo niszczyła pamięć o Wielkim Księstwie Litewskim.

Równocześnie powstawała nowa inteligencja, złożona z ludzi kształconych głównie w rosyjskich szkołach wyższych – w Moskwie i w Petersburgu. Zaczęło się także kształtować pojęcie tożsamości etnolingwistycznej, odrzucającej kulturę szlachecką, utożsamianą z językiem polskim, która była związana z okresem największej potęgi Litwy. Tożsamość szlachecka oznaczała także bycie obywatelem, uczestnikiem życia publicznego. Stała się niewygodna i zaczęto ją wymazywać z mentalności. W czasach sowieckich władze kontynuowały tę narrację. Cały okres Rzeczypospolitej Obojga Narodów był przedstawiany jako epoka upadku, polonizacji i feudalizmu, jako okres rządów zdegradowanej szlachty, która utraciła państwo. Ani słowa o zwycięstwach, kulturze, sztuce i jej mecenasach, o działalności klasztorów. Pamiętam, że kiedy siedziałam w szkole na lekcjach historii, słuchałam nauczycieli, dziwiąc się, jak mogło powstać z takiego „upadku” takie piękno: barokowe Wilno z kościołami i uniwersytetem. Kto zbudował to miasto, kto je rozwijał?

Niewiedza – niemało jej przejawów znajdziemy i w Polsce – to jeden problem. Kolejnym są kwestie drażliwe w relacjach polsko-litewskich. Poróżnił nas przede wszystkim XX w., szczególnie negatywnie odbiło się zajęcie Wilna przez generała Lucjana Żeligowskiego. Podziela pani opinię, że był to krytyczny moment?

Poprzedziły go dziesięciolecia carskiej polityki polegającej na kreowaniu niechęci do Starolitwinów, czyli polskojęzycznej szlachty Wielkiego Księstwa, która spolonizowała się w sposób naturalny i dobrowolny, bo znając język polski i polskie obyczaje, mogła łatwiej funkcjonować w aparacie administracyjnym wspólnego państwa. Kiedy zakończył się okres rozbiorów, ze strony Polski pojawiła się pewna nieczułość na sentymenty Starolitwinów, nazywanych teraz po prostu Polakami.

Moja rodzina zaliczała się do tej grupy, choć moi przodkowie nigdy nie uważali się za Polaków. Określali się jako Litwini albo wilnianie. Mówili oczywiście po polsku, zgodnie z tradycją. Kiedy Wilno znalazło się w granicach Polski, bardzo przeżyli całą tę operację. Nie spodziewali się tak bezwzględnej polonizacji, na przykład wymiany księży Litwinów na księży Polaków sprowadzonych z głębi kraju, zmiany Pogoni na Orła. Na dodatek Wilno i Litwę zaczęto nazywać „kresami”. To nic innego, jak oksymoron. Kiedyś dawna stolica wspólnego państwa, a teraz kresy? Takie podejście jest przejawem braku wrażliwości na emocje i pamięć ludzi, którzy brali udział w powstaniach, płacąc za to wysoką cenę.

Ważne, że teraz mamy nienajgorsze stosunki i mam nadzieję, że przyczynia się do tego kultura. Nie ma dwóch bliższych sobie narodów niż Polacy i Litwini, nawet mimo zaszłości. Kilka lat temu na londyńskich targach książki w roli gości honorowych występowały kraje bałtyckie. Wraz z pisarką łotewską i pisarzem estońskim zostałam zaproszona do rozmowy. Zapytano nas, co możemy powiedzieć o naszej wspólnej kulturze i literaturze. Odpowiedziałam, że nic, bo Litwy nic nie łączy ani z literaturą łotewską, ani z estońską. Moi koledzy byli zszokowani. Zapytałam więc, czy jest jedno dzieło, rozpoznawane przez wszystkie trzy społeczeństwa? Jest. To piosenka z okresu śpiewającej rewolucji. Jedyna rzecz, którą dzielimy w kulturze. A z Polską? Mickiewicz, Miłosz, Orzeszkowa… Kim byłby Čiurlionis, gdyby nie jego związki z Warszawą?
Śpiewającą rewolucją określa się czas protestów społecznych, które na przełomie lat 80. i 90. XX w. doprowadziły do uzyskania niepodległości przez Litwę, Łotwę i Estonię. W kulturze każdego z trzech krajów śpiew odgrywa istotną rolę, najsilniejszą – w estońskiej. Pokojowym manifestacjom w okresie schyłkowego komunizmu towarzyszyło wspólne śpiewanie, a symbolicznym gestem zjednoczenia okazał się liczący 600 km „bałtycki łańcuch”, utworzony w sierpniu 1989 r. przez Litwinów, Łotyszy i Estończyków. Najpopularniejsza piosenka śpiewającej rewolucji to Kraje bałtyckie się budzą, w Estonii znana jako Ärgake, Baltimaad, na Łotwie – Atmostas Baltija, na Litwie – Bunda jau Baltija.

Radziłaby pani historykom, żeby więcej miejsca w swoich pracach poświęcali emocjom, a Polakom, by przestali używać określenia „kresy”?

Z centrum Polski Wilno może się wydawać kresami, ale kiedy ja jestem w Wilnie, to kresami są dla mnie podkrakowskie miasteczka. Najlepiej zmieniać perspektywę i jak najczęściej patrzeć na świat z innego punktu widzenia niż swój.

Choć świat XVII w. może się wydawać odległy od naszego, jest kilka elementów, które łączą naszą codzienność z rzeczywistością bohaterów pani tetralogii. Wspólne są kataklizmy, czyli siła napędowa każdej z części, powiązane z żywiołami – ziemią, powietrzem, ogniem i wodą. Daleko nam jednak do tamtej emocjonalności, może nieco bliżej do refleksji o dominacji obrazu nad słowem i niepokojów na tle religijnym. Jak sobie pani radzi z wnikaniem w świat bohaterów?

Wcześnie zrozumiałam, że możliwość poznania tamtej epoki ma swoje granice. Przeszłość, zwłaszcza ta, po którą nie sięga już żywa pamięć, zawsze staje się po trosze naszym wyobrażeniem. To tak, jakbyśmy trafili do jaskini Platona – spojrzenie na przeszłość jest sprawą optyki. Tylko przeszłośc znajduje się za szybą czasu. Nie możemy przejść na drugą jej stronę, ale możemy – jeśli tylko błyszczy światło poznania – zobaczyć za tą szybą pewne kształty. Światło to zawsze pada z naszej strony, więc patrząc na szybę czasu, widzimy własne odbicie. Kiedy jednak go nie widzimy, a przeszłość staje się jaskrawa i nie otacza jej mrok niepoznania, to zazwyczaj pierwszy sygnał, że mamy do czynienia z manipulacją.

Bo założyliśmy ideologiczne okulary.

Dzięki nim wszystko staje się wyraźne i oczywiste. Rozpraszają się cienie, znikają czarne plamy. Taki jest ideologiczny obraz przeszłości. Będąc świadomą granic poznania dawnych epok, podczas badania źródeł potrafiłam odnaleźć to, co rezonuje z naszym czasem. Nie są to zjawiska tożsame, ale pokrewne. W trzecim tomie Silvy rerum pojawia się wątek protofeminizmu, który rodzi się właśnie w drugiej połowie XVIII w. Z jednej strony wzrastał wtedy nacisk na kobiety, by bardzo młodo wychodziły za mąż. Zdarzało się, że dwunasto-, czternastoletnie dziewczyny zmuszano do zaręczyn, co jeszcze w końcu XVII w. było wyjątkiem. Z drugiej strony kobiety chciały wyzwolić się z systemu, który wyznaczał im role albo oczekiwał, że będą one żyły zgodnie z oczekiwaniami swojego otoczenia, i zaczęły się realizować. Wymienię tu choćby Elżbietę Drużbacką, jedną z pierwszych literatek, i bohaterkę mojej powieści Franciszkę Urszulę Radziwiłłównę, która spełnia się w organizowaniu teatru.

Równocześnie pojawiła się fala rozwodów, o czym pisał w pamiętnikach Jędrzej Kitowicz. Kobiety poszukiwały sposobów, by nie mieszkać z mężczyznami, starały się unieważniać małżeństwa kościelne. Jeden z historycznych bohaterów trzeciego tomu Silvy rerum Johann Bachstrom mówi, że ze względu na swoją fizjologię, a także na nieustanne bycie w ciąży, kobieta musi mieć przynajmniej podstawowe wykształcenie medyczne. Dzięki niemu zadba o swoje ciało i zdrowie. I dlatego wtedy Franciszka Urszula Radziwiłłowa mówi w mojej powieści, że Bachstrom to pierwszy mężczyzna, który stwierdził, że kobieta ma nie tylko duszę, ale i ciało. Nadal jest to aktualny problem, nie przestaliśmy dyskutować o prawie kobiety do decydowania o własnym ciele. O prawie do tego, by mieć własną wolę i nie czuć się wyłącznie naczyniem.

Piotr Antoni Narwojsz, główny bohater trzeciego tomu Silvy rerum, wydanego w Polsce pod koniec marca w tłumaczeniu Kamila Peceli, mówi o swojej żonie Amelii, że jest jego własnością. Cieszy się, że nie okazuje zniecierpliwienia, że jest potulna. Tak według niego powinien wyglądać świat. I dlatego, gdy myśli o swojej siostrze, uważa, że Teofila ma nieudane życie: nie jest zamężna, nie ma dzieci, pogrąża się w nałogach.

Najgorsze zdaniem Piotra nie jest picie, ale to, że Teofila chce prowadzić interesy.

Bo będzie się zachowywać jak Żydówka, no i co to za pomysł, by handlować tytoniem – denerwuje się Piotr. W jego myśleniu dominuje przekonanie, że największe nieszczęście spotyka kobietę, kiedy próbuje ona zburzyć ustalony raz na zawsze porządek. To irracjonalne, powiedzielibyśmy, oceniając jego światopogląd z dzisiejszej perspektywy. A z drugiej strony Piotr przejawia ogromne przywiązanie do liczb, czyli do racjonalnego traktowania świata. Są one dla niego ważniejsze niż poezja, co jednak nie przeszkadza mu kierować się przesądami – również w odniesieniu do Żydów.

Piotr Antoni Narwojsz miał bardzo dużo kontaktów z Żydami jako ekonom Radziwiłłów i zarządca ich jurydyki w Wilnie. W jego listach przewijają się wzmianki o różnych interesach z Żydami. Tę grupę wileńskich mieszczan znał lepiej niż wielu mu współczesnych. Barok, czyli okres, o którym mówimy, kojarzy się stereotypowo ze złotem, porcelaną, perukami i pudrem, frywolnym rokoko. Ale kultura tej epoki ma też ciemną stronę. Chodzi o eskapizm, ucieczkę do wymyślonych światów, odwoływanie się do ezoteryki, świata wyobraźni i podświadomości. Ludzie świadomie próbują przekraczać najróżniejsze granice: seksu, poznania, doświadczenia. Stąd fascynacje alchemią, kabałą, szarlatanerią, ale i zwrot ku iluzji, teatrowi, umowności. W rokoku mamy jeszcze do czynienia z sięganiem do różnych zakątków psychiki człowieka po to, by zrozumieć, czym jest szaleństwo. Zatem Piotr Antoni Narwojsz, chociaż wierzy w liczby, ciągle zderza się podświadomością, a nawet mistycyzmem. Jego pozornie poukładane życie wybijają z rytmu sprawy, których nie może wyjaśnić liczbami.

On też jest barokowy w tym znaczeniu, że dwoisty. Jest w nim wewnętrzny kontrapunkt – i w światopoglądzie, i w charakterze. Co było dla tamtych ludzi najważniejsze? Przedłużenie rodu? Dobra śmierć? A może ciekawe i spełnione ziemskie życie?

Myślę, że każdy przypadek był inny – tak jak dziś. W baroku z pewnością nie istniało jeszcze takie spełnienie, jak my je dziś rozumiemy, nie chodziło o szczęście; myślenie o nim należy do nowoczesnych koncepcji. Raczej chodziło o godne życie rozumiane jako zgodne z zasadami życie gorliwego katolika albo wypełnianie misji własnej klasy społecznej. Poszukiwanie indywidualnego szczęścia, które obecnie uważamy za cel życia, nie było wtedy ważne. A ci, którzy próbowali łamać reguły, a byli nimi ludzie wpływowi i bogaci, najczęściej płacili za to bardzo słono.

Motyw transgresji i różnych jej odcieni pojawia się w trzech przełożonych do tej pory na polski częściach pani tetralogii. W pierwszej czytamy o ucieczce z klasztoru, która była poważnym złamaniem obowiązujących wtedy reguł. Panna z dobrego domu porzuciła kościół na rzecz miłości cielesnej, a nie tylko pięknego, uduchowionego uczucia. Pojawia się też wątek queerowy: dwóch młodych mężczyzn zaczyna łączyć szczególna nić, a jest nią pożądanie. W części drugiej na pierwszy plan wysuwa się wątek kobiety, która przejmuje role tradycyjnie uważane za męskie. Zmusza ja do tego epidemia oraz najazd obcych wojsk. Natomiast w trzeciej części transgresja wiąże się z przechodzeniem od racjonalnego do nieracjonalnego – czy też niezbadanego rozumem, a także z konwersją. W jaki sposób myślała pani o wprowadzaniu tych wątków do historii, które – jak się wydaje – zostały już raz na zawsze opowiedziane?

Przykłady transgresji zostały odnotowane w dokumentach sądowych z tamtego czasu. Gdy historyk pracuje na źródłach, interesuje się głównie przyczynami zdarzeń, analizuje dane, statystyki. Natomiast gdy autor powieści chce poznać to samo wydarzenie, interesuje się też uczuciami i stanem ducha osoby, która zderza się z transgresją. Literatura dociera do miejsc, do których nauka często nie ma dostępu. Zapominamy o roli emocji w historii, próbujemy wyjaśniać dzieje racjonalnie, posługując się schematem przyczyna–wydarzenie–skutek. Historią kierują ludzkie charaktery i słabości. Widzimy na przykładzie wyborów, jak mogą się zachowywać całe grupy społeczne, kierując się irracjonalnymi argumentami, podsycanymi przez emocje. I głosują paradoksalnie: na rozwiązania, które nie są dla nich korzystne z punktu widzenia ekonomicznego albo politycznego. Do głosu dochodzą coraz silniejsze emocje.

Dzięki nim staliśmy się podatni na dezinformację. Fake newsy oczywiście istniały zawsze, ale teraz ich obecność się nasila, między innymi ze względu na rozwój mediów.

To kolejna paralela, która łączy barok potrydencki i współczesność. To przejście z języka słów na język obrazów. Wszystkie portale społecznościowe działają jak nowoczesna biblia pauperum, opowiadają świat obrazkami. Czytanie informacji pisemnych i werbalnych wymaga zmysłu krytycznego, a także wyobraźni. Przetworzenie tak podanych treści wiąże się z intensywnym procesem intelektualnym. A kiedy widzimy proste graficznie obrazki, które odwołują się do naszych emocji i podświadomości, to bardzo często przestajemy analizować. Gdy widzimy zdjęcie skrzywdzonego dziecka – o czym pisała Susan Sontag w swojej książce Regarding the Pain of Others – wtedy nie analizujemy, poddając się barokowej manipulacji.

Barokowej?

Bo co to oznaczało, że człowiek nieznający pisma i nieumiejący czytać nagle wchodzi do pięknego, pełnego fresków kościoła z ołtarzami i pięknie padającym na obrazy i rzeźby światłem? Ten atak na podświadomość człowieka przenosił go w inny wymiar, podsycał euforię, wzbudzał wizualne podniecenie. Zwrot ku językowi obrazu jest aktualny i w czasach, które opisuję, i dziś.
Bartosz Panek - reporter, dziennikarz, dokumentalista z dwudziestoletnim stażem radiowca. Laureat kilku krajowych i zagranicznych nagród, w tym Prix Italia za reportaż radiowy. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. W lecie 2020 roku opublikował książkę reporterską o Tatarach Polsce. Pracuje nad kolejną – tym razem o drugim życiu PGR-ów.

Czy na podstawie tetralogii powstanie serial?

Zobaczymy. Seriale zależą niestety nie od autorów, ale od producentów. Byłoby idealnie, gdyby powstała polsko-litewska koprodukcja w duchu Rzeczpospolitej Obojga Narodów.