Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Wyszywanka / 08.07.2021
Nikodem Szczygłowski

Jak ja szedłem z Debreczyna do domu

Rozważania o Kłajpedzie, najbardziej niezwykłym litewskim mieście, w którym zawsze wszystko było odmienne: kultura, wiara i klimat. Nawet ludzie zdają się pochodzić z innego kraju.
Foto tytułowe
Stary Port w Kłajpedzie (fot. Shutterstock)

„Odwróćcie się twarzą do morza. Podnieście wzrok z ziemi. Bądźcie jak Anglosasi”. Te słowa, ciągle powtarzane przez Kazimierasa Pokštasa (pokštas po litewsku oznacza „żart”), bohatera dramatu Mariusa Ivaškevičiusa Madagaskar – wzorowanego na międzywojennym wizjonerze Kazysie Pakštasie, który dążył do stworzenia „zapasowej Litwy” gdzieś na odległych wyspach lub lądach – wciąż pobrzmiewają w mojej głowie niemal za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Kłajpedy.


Szczególnie wyraźnie słyszę je w miejscu, gdzie rzeka Danė wpada do Zalewu Kurońskiego w centrum miasta, obok tzw. starej przeprawy promowej. Podróżujących na drugą stronę zatoki do miejscowości Smiltynė odprowadza niewielka rzeźba nazywana „Bučinys” („Pocałunek”). Odlana z brązu postać dziewczynki stoi na czubkach palców, wyciąga ręce niczym skrzydła i, marzycielsko mrużąc oczy, zwraca twarz w kierunku morza, od którego zdaje się oczekiwać pocałunku. Zimą postać dziewczynki ktoś troskliwie opatula w dziergane na drutach czapkę, szalik i rękawiczki. Latem – zwłaszcza w okolicach św. Jana, święta letniego przesilenia tradycyjnie hucznie obchodzonego na Litwie, podobnie jak w pozostałych krajach bałtyckich i na całej Północy – zdarza się, że na jej szyi zawiesza się wianek z polnych kwiatów i dębowych liści.

Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, Kłajpeda rzeczywiście jest twarzą Litwy zwróconą ku morzu. Jednak znacznie bardziej istotne jest – poza wyliczeniem danych statystycznych wynikających z tego, że jest to trzecie co do wielkości miasto kraju, a drugie pod względem potencjału gospodarczego, jedyny port morski, który na dodatek jako jedyny nie zamarza po tej stronie północnego Bałtyku etc. – że jest to pod wieloma względami miasto fenomenalne, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Kłajpeda jest skromnym, potrafiącym bronić swoich tajemnic przed przybyszami miejscem i nie spieszy się odkrywać od razu wszystkich uroków, a zwłaszcza się nimi przechwalać.

Jednak im bardziej zagłębiam się historię i kulturę tego miasta i staram się je poznać, tym bardziej rośnie we mnie przekonanie, że właśnie Kłajpeda jest ostatnią forpocztą Europy Środkowej na północy przy wschodnich wybrzeżach Bałtyku. A jednocześnie jest również jedynym miastem, w którym bałtyckość przechodzi w północność.
Ulica na starówce w Kłajpedzie (fot. Shutterstock)

Mój przyjaciel Gintaras (którego imię po litewsku oznacza „bursztyn”), mieszkaniec Kłajpedy, sądzi, że granica między Europą Północną a Wschodnią przebiega z grubsza wzdłuż południowych i wschodnich granic Żmudzi. Jakiekolwiek można mieć zdanie na ten temat, dawny Memelland jest prawdopodobnie jedynym miejscem na Litwie, które poza wszelką wątpliwością można zaliczyć do Północy.

Kiedy rozmawiamy o tzw. Małej Litwie – czyli dawnej Litwie Pruskiej, której najbardziej wysuniętą na wschód i północ częścią jest kraj Kłajpedy – Gintaras podkreśla: „Tutaj zawsze wszystko było odmienne [od reszty ziem litewskich – przyp. N.S.], inna kultura, inna wiara, klimat inny. Nawet typ ludzi tu się różni – czasami mógłbyś pomyśleć, że pochodzą z innego kraju”.

Protestancki duch w mieście, w którym nie ma już protestantów

Przechodząc obok pomniku zjednoczenia Małej Litwy z Litwą właściwą – do czego doszło dopiero w 1923 r. wskutek zaaranżowania przez rząd w Kownie tzw. „powstania kłajpedzkiego” – który stoi przy moście Giełdy przerzuconym przez rzekę Danė, zastanawiam się często, co właściwie miało wówczas oznaczać owo zjednoczenie tych tak bardzo odmiennych wersji litewskości.
W którym kierunku podążałby rozwój kultury litewskiej na przełomie XIX i XX w., gdyby nie istniał kontekst oraz dorobek kulturowy Małej Litwy? Gdyby nie było Donelaitisa, Mažvydasa, tzw. księgonoszy (lit. knygnešiai) oraz wszystkich tych książek drukowanych po litewsku w Prusach, które bohaterscy szmuglerzy przemycali przez granicę wzdłuż Niemna do Litwy właściwej znajdującej się pod rządami carskiej Rosji – żeby wspomnieć w tym miejscu jedynie najbardziej istotne symbole tego zjawiska?

Jaki los spotkałby język litewski w procesie odrodzenia narodowego i jaką rolę w związku z tym odegrałby później w odrodzonej międzywojennej Republice Litewskiej? Co by było, gdyby nie ciche, zaciekłe, konsekwentne wysiłki mające na celu zachowanie kulturowej i językowej tożsamości, prowadzone bez ustanku w ciągu wieków przez Litwinów pruskich (po litewsku nazywanych lietuvininkai, a po niemiecku – Kleinlitauener)? Nie zważając na germanizację i ogólnie rzecz biorąc potężny wpływ kultury niemieckiej, ciągle prowadzili oni walkę o swoją kulturę opartą o język w odróżnieniu od braci z WKL, którzy w pewnym momencie dziejów rozpłynęli się w morzu Słowian. Gdyby nie to, że Litwa właściwa miała szczęście w nieszczęściu, czyli nie mając własnych mocnych pozycji nad Bałtykiem w ciągu dziejów, jednak miała tuż obok ten pruski litewski pierwiastek kulturowy, który okazał się tak znaczący w dobie prób powszechnej rusyfikacji Litwy, należałoby chyba zadać pytanie, w jakiej kondycji język litewski by przetrwał i wkroczył w XX w.?

Być może nie zanikłby na terenach Litwy właściwej i być może nawet zostałby urzędowym w 1918 r., po odrodzeniu państwowości litewskiej, lecz możliwe także, że powtórzyłby los języka gaelickiego – czyli odgrywałby rolę symboliczną i dekoracyjną, składając daninę wobec tradycji w społeczeństwie, które w większości i na co dzień posługiwałoby się innym językiem. Prawdopodobnie mógłby być nim polski. Jednak na szczęście Litwa miała za Niemnem Małą Litwę, dlatego też historia potoczyła się tak, jaką ją znamy dziś. Zadaję sobie te pytania, kiedy patrzę na pomnik Martynasa Mažvydasa – XVI-wiecznego litewskiego pisarza, autora pierwszej książki, która ukazała się drukiem po litewsku, oczywiście pochodzącego z Małej Litwy – stojący pośrodku placu nazwanego na cześć Litwinów pruskich Lietuvininkų aikštė. Również przy pomniku Kristijonasa Donelaitisa – litewskiego poety oświeceniowego z XVIII w., wykładowcy Uniwersytetu w Królewcu, którego arcydzieło Metai (Pory roku) do dziś jest uważane za jedno największych osiągnięć literatury litewskiej – stojącym w Kłajpedzie pośrodku placu nazwanego jego imieniem. Patrzę na otaczające obydwa nie tak zresztą odległe od siebie place stanowiące świetnie zachowane przykłady architektury historycyzmu oraz surowej północnej, ostzejskiej secesji z przełomu XIX i XX w. i ciągle zadaję sobie te same pytania.

Jak miejscowi Litwini – owi lietuvininkai, których imieniem nazwano plac w kłajpedzkim śródmieściu, odbierali zjednoczenie z Wielką Litwą w 1923 r. i przez wszystkie kolejne lata międzywojnia, zanim doszło do aneksji kraju przez hitlerowskie Niemcy w marcu 1939 r.? (Z tej okazji do miasta osobiście przybył Führer i nawet wygłosił z balkonu teatru przemówienie do entuzjastycznie wiwatujących na jego cześć tłumów zebranych na Placu Teatralnym). Co dla nich znaczyło to zjednoczenie? Nie z punktu widzenia wielkich idei narodowych, lecz z perspektywy codziennego życia w mieście. Częściowo za odpowiedź na to pytanie mogą posłużyć zachowane statystyki wyników wyborów do lokalnego sejmiku autonomicznego kraju Kłajpedy z lat 30. XX w., zwłaszcza ich drugiej połowy. Większość miejscowych Litwinów chętniej oddawała głosy na lokalne partie niemieckie niż na ogólnokrajowe litewskie, mimo że w większości wcale nie uważała siebie za Niemców.

Dlaczego zatem Litwinom pruskim powiodło się lepiej niż ich braciom zza Niemna?

Mój przyjaciel Gintaras i na to pytanie ma odpowiedź: „Tutaj, w kraju Kłajpedy, najbardziej się liczy umiejętność spokojnej pracy od podstaw, bez konieczności zbędnego zwracania na siebie uwagi. Pod tym względem właściwie do dziś mamy tu do czynienia z pewnego rodzaju etyką protestancką, która pozostała nam gdzieś we krwi, nawet po tym, jak z tej ziemi znikł już protestantyzm”.

No właśnie, protestantyzmu i protestantów już nie ma, ale ich wpływy wciąż są odczuwalne. Jak to możliwe? Warto wspomnieć, że kiedy Kłajpeda została „wyzwolona” przez Armię Czerwoną pod koniec II wojny światowej, w mieście pozostało zaledwie kilkoro mieszkańców – pozostali uciekli do Niemiec. Miasto dosłownie zostało zasiedlone od nowa i pod tym względem wyróżnia się od dowolnego innego miasta na Litwie – nawet Wilna – aczkolwiek większość nowych mieszkańców miała jednak korzenie jeśli nie w samym mieście, to w okolicach lub przynajmniej w kraju Kłajpedy.

Witamy… za granicą?

Częstokroć po przyjeździe do Kłajpedy z Wilna łapię się na wrażeniu, że wyjechałem gdzieś za granicę. Taka bliska, znajoma, swojska, ale jednak zagranica. Taka, dajmy na to, Estonia. Często zastanawiam się nad tym, że Kłajpeda jest jedynym miastem na Litwie, które właściwie mogłoby leżeć gdzieś w Estonii, być miastem rodzaju Pärnu (Parnawy) lub Tartu (Dorpatu – oczywiście, pod warunkiem, że to ostatnie znajdowałoby się nad morzem). Brzmi zadziwiająco, ale nawet struktura i architektura dzielnic sypialnych w południowej części miasta, które powstawały w okresie radzieckim, bardziej przypominają podobne dzielnice w Tallinnie – przykładowo okolice Paldiski maantee lub dzielnicę Mustjõe – niż wileńskie Fabijoniškes albo kowieńskie Šilainiai. Nic sam z siebie nieznaczący szczegół, będący dziełem przypadku, uzupełnia całość obrazu – elektroniczne czytniki biletów w kłajpedzkich autobusach są takie same jak w Tallinnie lub innych miastach Estonii.

Jest jednak pewna rzecz, która sprawia, że krajobraz miejski składający się z zachowanej architektury historycznej wyróżnia się na tle wszystkich bez wyjątku miast Litwy, Łotwy i Estonii. Otóż w Kłajpedzie nie ma przykładów architektury carskiej Rosji, gdyż Memel nigdy na stałe do imperium carów nie należał. W mieście widzimy znakomite przykłady zachowanej architektury niemieckiej, typowej dla Prus Wschodnich, nieco międzywojennej architektury z czasów autonomii w ramach Litwy, dużo sowieckiej urbanistyki nowej Kłajpedy na południe od śródmieścia oraz współczesną architekturę ostatniego trzydziestolecia niepodległej Litwy, ale nie zobaczymy przykładów tak charakterystycznego XIX-wiecznego rosyjskiego stylu „oficjalnego”, który jest wyraźnie rozpoznawalny na głównych ulicach Wilna, Kowna, Rygi, Tallinna, Lipawy i wszędzie indziej, gdzie sięgała władza carów – w Kijowie, Charkowie, Tbilisi, ale również przykładowo w Białymstoku, Łodzi lub Lublinie.

Kłajpedę i pobliską łotewską Lipawę (Liepāja) dzieli zaledwie 100 km i zdawałoby się, że te dwa miasta powinny mieć ze sobą wiele wspólnego – przecież obydwa są trzecimi co do wielkości w swoim kraju, obydwa są miastami portowymi, w obydwu w ciągu wieków przeważała kultura niemiecka. Spacerując po Starym Wybrzeżu wzdłuż Kanału Handlowego w Lipawie, chcąc nie chcąc, poszukuję porównań z Kłajpedą i próbuję znaleźć wspólny dla obydwu miast mianownik na podstawie porównania śródmieścia Lipawy do atmosfery panującej nad rzeką Danė w centrum Kłajpedy. Szybko jednak dochodzę do wniosku, że pierwsze wrażenie jest złudne i obydwa miasta po wnikliwszym spojrzeniu mimo wszystko znacznie więcej dzieli niż łączy – przyczynia się do tego zarówno stan obecny, czyli większa prowincjonalność Lipawy w stosunku do Kłajpedy, gorszy stan infrastruktury, ogólnie charakterystyczna dla Łotwy w porównaniu z Litwą, ale także – a może przede wszystkim – zachowana XIX-wieczna architektura.

Właśnie z powodu historycznych zawiłości oraz śladów, które dawne dzieje pozostawiły w mieście, dawny Memel, a obecna Kłajpeda może zostać zaliczona do miast Europy Środkowej. Zwłaszcza, że te ślady wciąż są czytelne.

Paradoksy „niemieckiego miasta”

„Ach, to niemieckie miasto!” – właśnie w ten sposób moja znajoma wilnianka pochodząca z Kłajpedy skomentowała moje zdjęcia z kłajpedzkiej starówki.

Doprawdy, jest to mały, niegdyś rzeczywiście stworzony w większości przez Niemców świat, niemal dokładnie geometryczny, sporządkowany i ułożony, a jednocześnie skromny, bez żadnych wykrzywionych linii uliczek, wyróżniających się z tła ostrych linii dachów, fantazyjnych fasad pałacyków tak typowych przykładowo dla Wilna. Świat, który zaczyna się od razu, bez żadnego wstępu, po zrobieniu zaledwie kroku na południe od wybrzeża Danė w kierunku zachowanych dawnych magazynów z ciemnoczerwonej cegły oraz ich nowoczesnych odbudowanych replik tuż obok, ten świat rzeczywiście wyróżnia się swoim wyglądem na tle innych starówek miast litewskich. Właściwie ten zamknięty w sobie – przynajmniej na pierwszy rzut oka – i skupiony na sobie światek tworzy zaledwie dwanaście przecinających się ze sobą pod kątem prostym ulic. Zatrzymując się na chwilę na rogu ulic Žvejų g. (Rybackiej) oraz Pasiuntinių g. (Poselskiej), można go zobaczyć w całości, na przelot – aż po fragment budynków fachwerkowych, widzianych w perspektywie ulicy Didžioji vandens g. (Wielkiej Wody), który zamyka starówkę od południa, tam, gdzie niegdyś była fosa łącząca się ze starym korytem rzeki Danė, dzięki czemu ta część miasta znajdowała się kiedyś de facto na wyspie.
Kłajpeda, starówka (fot. Shutterstock)

Žvejų (Rybacka), Kalvių (Kowalska), Kurpių (Szewska), Kepėjų (Piekarska), Jono (św. Jana), Turgaus (Targowa), Tomo (św. Tomasza), Didžioji vandens (Wielkiej wody), Mėsininkų (Rzeźnicza), Pasiuntinių (Poselska), Vežėjų (Woźnicza), Tiltų (Mostowa). W tym uporządkowanym w geometrycznym ładzie wąskich brukowanych ulic znajdują się także otoczone przez niewysokie budynki o ostrych dachach niewielkie placyki wywołujące we mnie skojarzenia z placami, które zapadły mi w pamięci na starówce słoweńskiego Piranu (przykładowo taki Trg 1. maja lub Židovski trg). Wspomnienia o mieście nad Adriatykiem napływały za każdym razem, gdy siedziałem na ławce na skwerze pomiędzy ulicami Kurpių, Kalvių i Mėsininkų g. albo na niewielkim placyku, który tworzy skrzyżowanie ulic Kepėjų, Jono i Pasiuntinių.

Zwiedzający kłajpedzką starówkę nie od razu zaczyna zdawać sobie sprawę, że coś jednak jest nie tak w tym idealnie uporządkowanym starym mieście. Coś tu nie gra, ale co? Wszystko jest tak, jak powinno być w każdym innym przyzwoitym historycznym mieście, które zostało założone na podstawie prawa Lubeki – ale jednak czegoś tu brakuje.

Brakuje placu ratuszowego z prawdziwego zdarzenia, rynku (choć tę funkcję w sposób dość nieoczekiwany pełni Plac Teatralny), za którego wylotem widniałby jeszcze jeden atrybut typowy dla średniowiecznego miasta – zamek, burg, gdyby tylko ów w Kłajpedzie zachował się tam, gdzie obecnie są wały otoczone fosą obok starego portu. Kolejnym obowiązkowym elementem każdego średniowiecznego starego miasta, którego brak dopiero po chwili uświadamia sobie zwiedzający, jest kościół, którego kłajpedzkiej starówce brakuje.

Miejsce, gdzie kiedyś stał największy i najstarszy kościół w najstarszym litewskim mieście – luterańska katedra św. Jana – obecnie wyznaczają wykopaliska archeologiczne z odsłoniętymi fragmentami fundamentów oraz tablice informacyjne na ogrodzeniu, z których można się dowiedzieć, jak wyglądał ten kościół i jakie są obecnie plany jego rekonstrukcji. Przy ulicy Tiltų (Mostowej) znajdowała się również inna – nieco mniejsza – budowla sakralna, zbór pod wezwaniem św. Jakuba, którego iglica wieży była dobrze widoczna również w panoramie miasta od strony zalewu. Bombardowane przez Armię Czerwoną w czasie szturmu Kłajpedy w 1944 r. jako punkty orientacyjne, obydwa domy modlitwy przetrwały wojnę w formie szczątkowej i zostały całkowicie zburzone dopiero w latach powojennych. Zrujnowany budynek kościoła św. Jakuba przetrwał do końca lat 60., kiedy podjęto decyzję o jego wyburzeniu.
Kłajpeda i luterańska katedra św. Jana na zdjęciu z 1920 roku. (fot. Wikicommons)

Tak więc najstarsze litewskie miasto, które swoje początki wiąże z nieistniejącym już obecnie zamkiem, którego historyczna niemiecka nazwa Memel jest wynikiem nieporozumienia, opartego na przekonaniu o położeniu miasta nad nieistniejącą w tym miejscu delcie Niemna (za którą przybyli w te okolice Niemcy błędnie uważali Zalew Kuroński), pełne jest tradycji wynikłych z etyki pozostawionej przez nieobecnych protestantów, których symbolem jest nieistniejący kościół św. Jana – dawniej jeden z najbardziej rozpoznawalnych budynków miasta, zbudowany w 1258 r., dwukrotnie niszczony i odbudowywany, zburzony po wycofaniu się Niemców z miasta w 1944 r. i całkowicie rozebrany przez Sowietów w następnym roku. Wysoka sylwetka katedry jest często przedstawiana na reprodukcjach starych fotografii i pocztówek, kiedy była dobrze widoczna w panoramie miasta od strony morza z ulic Kepėjų i Jono.

Brzmi paradoksalnie? Być może. Takie są jednak właśnie historie typowe dla miast Europy Środkowej, których los został nieuchronnie zmieniony w 1945 r. Nieco dalej od „niemieckiego miasta”, po przejechaniu około 4 km na południe od alei Taikos (Pokoju), na skrzyżowaniu nagle pojawia się dziwnie tu brzmiąca nazwa – Debreceno g. Obok znaku znajduje się również kompozycja figuralna przedstawiająca herb węgierskiego miasta Debreczyn, aczkolwiek w wersji używanej kiedyś w Węgierskiej Republice Ludowej.

Na początku lat 60. jeden z lokalnych przywódców partii komunistycznej LSRR wpadł na pomysł o zawarciu umowy o przyjaźni miasta portowego z węgierskim Debreczynem. To drugie co do wielkości miasto na dzisiejszych wschodnich Węgrzech, w pobliżu granicy z Ukrainą, jest jednym z najbardziej typowych miast epoki austro-węgierskiej, wyróżniającym się piękną architekturą barokową i secesyjną.

Wszystkie drogi prowadzą do kalwińskiego Rzymu

Kilka lat temu po raz pierwszy przyjechałem do Debreczyna z rumuńskiego miasta Oradea, nazywanego po węgiersku Nagyvárad, stąd po polsku (i litewsku) miasto to było znane kiedyś jako Wielki Waradyn. Historyczny region Bihoru i Kriszany obecna granica rumuńsko-węgierska przecina na pół, pozostawiając dwa główne ośrodki miejskie – Debreczyn i Oradeę – po obu jej stronach, oddalone od siebie o zaledwie godzinę drogi.

Był środek gorącego węgierskiego lata, leniwe popołudnie. Na głównym placu miasta, ozdobionym dwoma dominującymi budynkami, z których jednym jest otwarty w 1915 r. Grand Hotel Aranabyka, czas dłużył się ku wieczorowi. Wspaniały gmach hotelu to jeden z najbardziej typowych przykładów monumentalnej architektury epoki austro-węgierskiej na Węgrzech. Zbudowany w stylu secesyjnym, miał 192 pokoje, kilka ciekawie urządzonych kawiarni, restauracji, baseny termalne i wielką salę ozdobioną pięknymi witrażami.

Po wejściu do hotelowego lobby odczuwało się atmosferę tego miejsca i można było się poczuć niczym bohater filmu Grand Budapest Hotel. Zachowały się niemal wszystkie elementy pierwotnego wystroju, jak za panowania cesarza Austrii i króla Węgier Franciszka Józefa – jedząc śniadanie w ogromnej pustej sali restauracyjnej podziwiałem wspaniałe witraże przedstawiające bohaterskie czyny dawnych wodzów Madziarów.

Przez wysokie okna hotelu było widać kolejny słynny budynek w Debreczynie – Wielki Kościół Ewangelicki (Debrecen-Nagytemplomi Református Egyházközség), wznoszący się po drugiej stronie placu, za posągiem Lajosa Kossutha i kolorowym klombem z utkanym z kwiatów herbem Debreczyna.
Wielki Kościół Ewangelicki w Debreczynie (fot. Wkicommons)

Ruchliwa ulica za kościołem nosi nazwę Kálvin tér na cześć jednego z ojców reformacji, Jana Kalwina. Zaledwie jedną przecznicę dalej biegnie jedna z głównych ulic miasta, nazwana na cześć odległego nadbałtyckiego miasta portowego – Klaipeda utca. Na jej początku, w tym historycznie w większości protestanckim mieście znajduje się imponujący gmach w stylu historycyzmu, w którym mieści się Gimnazjum Józsefa Dóczego – Debreczyńskie Reformowane Kolegium (Debreceni Református Kollégium Dóczy Gimnáziuma). Nieco dalej, przy ulicy św. Anny (Szent Anna utca) znajduje się katolickie centrum duchowe miasta, na które składa się katolicka szkoła podstawowa gimnazjum (Svetits Katolikus Óvoda, Általános Iskola, Gimnázium és Kollégium).

W starym Królestwie Węgier, z czasów poprzedzających unię z Austrią, Debreczyn słynął jako bogate miasto kupieckie, charakteryzujące się otwartością jego mieszkańców na nowe idee. To prawdopodobnie sprawiło, że stało się ono największym ogniskiem reformacji na całych Węgrzech. Możliwości praktycznego zastosowania nauk kalwińskich ujawniły się m.in. poprzez stworzenie niezależnej, dobrze rozwiniętej sieci szkół. W połowie XVII wieku, kiedy w odległym Memlu swoje barokowe wiersze pisał Simon Dach (pomnik poświęcony bohaterce najbardziej znanego z jego utworów – Ännchen von Tharau, czyli Annice z Tharau – stoi obecnie na placu Teatralnym w Kłajpedzie), wszyscy mieszkańcy Debreczyna należeli już do wyznania protestanckiego. Wskutek tego Debreczyn często był określany jako „Kalwiński Rzym”.

Otwarte miasto zwolenników nauki Kalwina przyciągało podróżników z całego rozległego królestwa Węgier, odbywały się w nim liczne jarmarki i kiermasze. Echem tamtych czasów jest jedna z popularnych węgierskich pieśni ludowych, która opowiada historię Roma skazanego za kradzież. Bohater piosenki próbuje uzasadnić, że tak naprawdę zawsze kroczył ścieżkami cnoty i nigdy w życiu niczego nie ukradł, „za wyjątkiem jednego konia w Debreczynie”. Piosenkę wykonuję się na melodię charakterystyczną dla czardaszy i zaczyna się od słów:

Nem loptam én életembe
Nigdy w życiu niczego nie ukradłem Csak egy csikót Debrecenbe
Oprócz jednego konia w Debreczynie Mégis rám verték a vasat
Teraz za to mnie karzą żelazem Babám szive majd meghasadt
Serce mojego dziecka pęknie

Chociaż targi koni w Debreczynie już dawno się nie odbywają, pod koniec XX w. miasto zaznało ponownie epizodu osobliwej gorączki handlowej.

Między Hajdúszoboszló a Berlinem Zachodnim

W dawnych austriacko-węgierskich krajach Europy Środkowej – zwłaszcza w Austrii, Czechach i na Słowacji – nazwa „Debreczyn” jest pamiętana przez wielu ze względu na słynne debreceńskie kiełbaski, pikantne ze względu na zawartą w nich mieloną paprykę, tak popularną na Węgrzech. Również dziś można je nabyć w supermarketach Pragi, Brna, Bratysławy, Koszyc, Wiednia lub Klagenfurtu. Tymczasem dla wielu Polaków Debreczyn znany jest głównie dzięki pobliskiemu uzdrowisku Hajdúszoboszló. Pod koniec lat 80. XX w. ta trudna do wymówienia nazwa była na ustach tych, którzy w czasach upadku PRL-owskiej gospodarki planowej coraz częściej szukali sposobów na zarobkowanie, najczęściej poprzez handel. W popularnym miasteczku sanatoryjnym, często odwiedzanym przez mieszkańców ówczesnych demoludów, znajdował się wówczas ogromny targ, na którym można było nabyć towary przywożone z wielkich targowisk tureckich.

Wielu przedstawicieli późniejszego średniego – a czasami nawet wielkiego – polskiego biznesu zaczynało właśnie tutaj, na targowisku niedaleko Debreczyna. Schemat był prosty: należało najpierw zakupić pewną liczbę przykładowo tureckich dżinsów i paczek gum do żucia Turbo i Donald na targu w Hajdúszoboszló, następnie wszystko to przewieźć i sprzedać we wciąż sowieckim, choć już wkrótce należącym do niepodległej Ukrainy Lwowie, tam kupić za uzyskane w ten sposób ruble (a później karbowańce, powszechnie nazywane kuponami) sowieckie zegarki, samowary, wszelkiego rodzaju tanią elektronikę i sprzęt AGD, a zwłaszcza wysoko cenione aparaty fotograficzne marki Zenit, wszystko to zawieźć na Zachód i – po odstaniu wielu godzin w dłużących się niemiłosiernie kolejkach na przejściach granicznych oraz spłaceniu rozmaitych ceł i łapówek dla celników i innych mundurowych – sprzedać to wszystko za deustchmarki w Berlinie Zachodnim na targowisku w rejonie dworca kolejowego Berlin Zoogarten, które potocznie nosiło nazwę „Polakenmarket”. Dzięki zarobionej w ten sposób twardej walucie można było ponownie wyruszyć w podróż na południe, do Debreczyna, by w pobliskim Hajdúszoboszló zakupić jeszcze więcej dżinsów i gumy do żucia i powtórzyć cały ten cykl.

Chociaż czasy transformacji ustrojowej i początków kapitalizmu rynkowego to już przeszłość (zastanawia jedynie, jak zaskakująco szybko niektórzy z nas zdołali o nich zapomnieć), Debreczyn wciąż pozostaje dla Węgier bramą na wschód – przez miasto przebiega ważna linia kolejowa łącząca Budapeszt z ukraińskim regionem Zakarpacia. Przez przygraniczne miasteczko Czop – które niegdyś pełniło funkcję głównego przejścia kolejowego ZSRR w kierunku południowo-zachodnim – kolej prowadzi do Mukaczewa oraz Użhorodu. Ale to już zupełnie inna historia.

Franciszkanie ze Szczecina przy ulicy Debreczyńskiej

Mieszkańcy kłajpedzkiej dzielnicy popularnie nazywanej „Debrecenas” ze względu na przecinającą blokowisko główną ulicę mają raczej niewielką wiedzę na temat węgierskiego miasta. Niewiele też tu przypomina prawdziwy Debreczyn – najwyżej wieczorami można spotkać miejscowych chłopaków w takich samych dresach, jakie nosi „wysportowana“ młodzież węgierska, podobnie jak gdzie indziej w Europie Środkowej tudzież Wschodniej. Znany od dawna jako jedna z najgorszych dzielnic sypialnych w mieście, kłajpedzki „Debreczyn” również zaczął ostatnio zmieniać swoje oblicze. Coraz więcej starych sowieckich bloków przechodzi renowację, jak to się dzieje na całej Litwie, dzielnica staje się atrakcyjniejsza i powoli pozbywa się dawnej złej sławy.

W 2007 roku przy ulicy Debreczyńskiej założono parafię pod wezwaniem św. Brunona z Kwerfurtu, do której przybyli bracia franciszkanie, pochodzący m.in. z innego poniemieckiego miasta portowego nad Bałtykiem – znajdującego się prawie 1000 km na zachód od Kłajpedy Szczecina. Powstanie nowej parafii na mocy decyzji biskupa było umotywowane faktem, że te, które istniały dotąd – pod wezwaniem św. Józefa Robotnika oraz Maryi Królowej Pokoju – były zbyt duże.

Pełen wdzięku niewielki kościół z czerwonej cegły z wysokim, stromym dachem jest prawie ukończony, przynajmniej od zewnątrz – ze względu na pandemię prace wykończeniowe jednak wydłużyły się, więc pierwsze nabożeństwo odbędzie się w nim najprawdopodobniej już za dwa lata. Obok niego znajduje się kaplica, pomieszczenia klasztorne oraz świetlica dla młodzieży prowadzona przez trzech braci franciszkanów. Według brata Tomasza Lewickiego, gwardiana, który przybył do Kłajpedy z Wilna w 2012 roku, nowa parafia liczy około 40 tys. mieszkańców i można ją uznać za jedną z największych na Litwie. Około 60% mieszkańców dzielnicy teoretycznie zalicza się do katolików, choć tylko około co dziesiąty z nich praktykuje obrzędy. Po wojnie Niemcy, którzy zniknęli z miasta, zostali częściowo zastąpieni przez Rosjan i innych przybyszy z różnych części byłego Związku Radzieckiego, zwykle określanych jako „rosyjskojęzyczni”. W dzielnicy „Debrecenas” stanowią ponad 20% mieszkańców.

– Nie mamy wielu kościołów w Kłajpedzie – potwierdza brat Tomasz. – Po wojnie sytuacja w mieście zmieniła się diametralnie. W istocie po raz pierwszy w historii stała się miastem zamieszkałym głównie przez katolików, choć dziś na Litwie związek z katolicyzmem ma dla wielu znaczenie bardziej symboliczne i oznacza co innego niż przykładowo w Polsce. Niemniej Kłajpeda wyróżnia się – nigdzie indziej na Litwie nie ma tylu osób, które oficjalnie deklarują się jako niewierzący, ateistów – głównie wśród rosyjskojęzycznych, choć nie tylko. Wielu też należy do rozmaitych „nowych kościołów”, sekt – tłumaczy brat Tomasz.

– Biorąc pod uwagę specyfikę naszej dzielnicy, planowaliśmy zacząć opiekować się osobami uzależnionymi od narkotyków, ale jak dotąd ten cel jest dla nas zbyt ambitny, biorąc pod uwagę, że jesteśmy tu tylko we trójkę – kontynuuje gwardian. – Nie mamy też wielu powołań: od dwudziestu lat mamy pierwszego nowicjusza – ze smutkiem podkreśla brat Tomasz.

Franciszkanin jest dość ostrożny w ocenie perspektywy odbudowy luterańskiej katedry św. Jana, podkreśla, że jest to raczej inicjatywa władz miejskich i w pewnym sensie kwestia raczej wizerunkowa niż stricte religijna, gdyż lokalna wspólnota luterańska jest nieliczna i skupia się w obrębie jednej, niewielkiej parafii.
(fot. Nikodem Szczygłowski)

Jak ja szedłem z Debreczyna do domu

Po rozmowie z franciszkanami z ulicy Debreczyńskiej wracam do centrum miasta. Wysiadam z autobusu na ulicy Tiltų (Mostowej) idę na spacer po Wzgórzu św. Jana, powoli schodząc z grobli dawnego bastionu w kierunku wybrzeża Danė.

Z mostu Giełdy słychać przetaczające się jego powierzchnią autobusy i charakterystyczny zgrzyt mechanizmu umożlwiającego zwodzenie. Siedząc na ławce nad rzeką, zamykam na chwilę oczy i w wyobraźni widzę żółtą fasadę Wielkiego Kościoła Reformowanego, jego majestatyczne wieże i imponujący zegar, słyszę tramwaje skręcające z Kálvin tér na Lajos Kossuth tér.

Tak wielce niepodobne do siebie miasta, a jednak w moich myślach w jakiś zadziwiający sposób potrafią odnaleźć drogę do siebie i współistnieć obok we wspomnieniach.

Przypominam sobie chłodny poranek 11 marca, kiedy na fasadzie jednego z budynków przy wąskiej uliczce kłajpedzkiej starówki z okazji Dnia Niepodległości Litwy obok powszechnych tego dnia w całym mieście żółto-zielono-czerwonych flag litewskich wywieszono też tradycyjną flagę Małej Litwy – jej barwy w sposób nieoczekiwany przypominały również barwy węgierskie. Wówczas chyba po raz pierwszy pomyślałem o Debreczynie w kontekście Kłajpedy.
Nikodem Szczygłowski - podróżnik, pisarz, eseista, reporter. Absolwent Archeologii śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Biegle włada językiem słoweńskim, znawca kultury słoweńskiej. Obecnie mieszka w Wilnie, laureat nagrody za osiągnięcia w publicystyce Ministerstwa Kultury Republiki Litewskiej (2020).

Tym razem, już opuszczając miasto i siedząc w wagonie ekspresu zmierzającego w kierunku Wilna, w momencie, kiedy pociąg mijał las w Giruliai na północ od miasta, w głowie mi pobrzmiewała melodia innej piosenki ludowej, która wspomina Debreczyn – tym razem była to popularna na Zakarpaciu piosenka łemkowska: Jak ja szedłem z Debreczyna do domu.