Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk > Bazylika / 18.08.2021
Dominik Héjj

Informacja jest dla koneserów. Pozostali Węgrzy otrzymują "przekaz dnia"

Zajmuję się Węgrami od dziewięciu lat – na tyle długo, by na własne oczy zobaczyć przekształcenia rynku medialnego. By doświadczyć znikania tytułów niesprzyjających władzy.
Foto tytułowe
(Shutterstock)


O węgierskim rynku medialnym mówi się w Polsce bardzo wiele, ale tak naprawdę niewiele się wie. Trudno się temu dziwić, ponieważ wyjaśnienie przekształceń własnościowych, jakie na nim zaszły, czasem jest wręcz trudne do wyobrażenia. Ponadto królują wykluczające się wzajemnie narracje – zwolenników węgierskiego systemu medialnego, którzy uważają, że odzyskał podmiotowość i wreszcie jest taki, jaki być powinien, oraz przeciwników, uważających, że to, co zadziało się z mediami na Węgrzech, powinno być przestrogą dla jakichkolwiek innych reform, w których ten kraj stanowi punkt odniesienia. Rzecz jasna tych dwóch punktów widzenia nie da się pogodzić, ponieważ stoją za nimi głębokie przekonania polityczne i poparcie (bądź jego brak) dla Viktora Orbána.

Oligarchowie tworzą media

Media wpływają na polaryzację polityczną, a kto je kontroluje, ten ma władzę. Dane tytuły sympatyzują z danymi ugrupowaniami politycznymi, nie od wczoraj przecież zaleca się uczniom czy studentom oglądanie różnych programów informacyjnych i wypisywanie np. kolejności newsów, tego, w jaki sposób są one komentowane, jaki jest dobór ekspertów. Jako odbiorcy zdajemy sobie sprawę z tego, że media mają różne zabarwienia polityczne i niejednokrotnie przeciągają linę narracji na jedną ze stron.

Ale to jest rzeczywistość, w której odbiorca ma wybór. Może być zwolennikiem jakiegoś medium, ale jeśli chce, może sięgnąć po zupełnie inne. Na Węgrzech takiej możliwości nie ma, ponieważ absolutnie dominującą narracją jest ta prorządowa. Nie dzieje się tak dlatego, że Fidesz-KDNP przejął media publiczne, bowiem w większości państw byłego bloku wschodniego ta huśtawka kontroli nad tym, co publiczne, jest powszechna. Problemem nie jest to, że powstają nowe tytuły, które są na Węgrzech beneficjentami systemu, tytuły, w których rząd chętniej publikuje reklamy, dotuje je na różne sposoby. To prawo rynku – jest zapotrzebowanie, luka się wypełni.

Problem jest wtedy, kiedy państwo za pośrednictwem oligarchów tworzących media dąży do przejęcia niesprzyjających tytułów, a przejmując je, doprowadza do ich rychłego wyciszenia. „Węgierski rząd nie wpływa na prawo własności”, czytamy w oświadczeniu rzecznika rządu w Budapeszcie.

Nie pozostawia jednak najmniejszej wątpliwości fakt, że uprzywilejowana i dysponująca ogromnym kapitałem grupa oligarchów została stworzona przez koalicję Fidesz-KDNP (wyparła przy tym dominujące dotychczas postkomunistyczne elity). Poza pieniędzmi przy przejmowaniu mediów potrzebne były także wpływy i apanaże, których dysponentem jest wyłącznie państwo. To wzajemna synergia – w interesie rządzących jest utrzymywanie oligarchów dysponujących kapitałem (np. na rynku medialnym), z kolei trwanie rządu jest w interesie oligarchów, ponieważ jest gwarancją ich dalszego trwania.

Ekstremalnym przykładem przekształceń własnościowych było powołanie Środkowoeuropejskiej Fundacji Prasy i Mediów (KESMA). To ogromne konsorcjum medialne zrzeszające ok. 500 tytułów, w tym najważniejsze gazety, stacje radiowe i telewizyjne oraz portale internetowe. Ich dotychczasowi właściciele przekazali je nieodpłatnie, zrzekając się do nich praw. Ot, patriotyczna decyzja – takie tłumaczenie pojawiało się w wypowiedziach tak członków rządu, jak i szczodrych darczyńców. Całym podmiotem zarządza rada, w skład której wchodzą zaufani ludzie z otoczenia Fidesz-KDNP.

KESMA i media publiczne mają monopol na informację. Niemal cała przestrzeń medialna jest przezeń kontrolowana, niemal wszystko jedno, czy odbiorca czyta prasę, słucha radia, ogląda telewizję bądź przegląda internet. Wszędzie dowie się tego samego. Dodatkowo tak media publiczne, jak i prywatne są kontrolowane przez Radę Mediów Narodowych, podmiot pochodzący z nominacji rządzącej większości. To Rada decyduje np. o przyznaniu koncesji na nadawanie (kilkukrotnie odmówiła jej przedłużenia stacjom radiowym, ostatnio stacji Klúb Rádió), to Rada decyduje, czy prezentowane treści nie są kontrowersyjne, a jeśli są – to może ona nakładać kary.

Konflikt z oligarchą rozpędza medialny walec

Prawo do wolności prasy czy nieskrępowanego dostępu do informacji nie jest uznawane za coś, za co „się umiera”. Przynajmniej na Węgrzech. Trwające od przeszło dekady przekształcenia nie wyprowadziły na ulice setek tysięcy osób. Protestował głównie Budapeszt, bowiem stolica to miejsce, gdzie Fidesz-KDNP nie dominuje, to zielona wyspa na pomarańczowym (od barw Fideszu) morzu węgierskiej polityki. Zamykanie czy wyciszanie każdego kolejnego medium nie budzi specjalnego sprzeciwu, a jeśli – to właśnie w Budapeszcie. W demonstracji po zamknięciu dziennika „Népszabadság” w 2016 r. wzięło udział kilka tysięcy osób, podobnie w proteście przeciwko zmianom w dziale politycznym portalu index, któremu narzucono nowego redaktora naczelnego.

Istotnym cenzusem jest 2014 r., kiedy koalicja Fidesz-KDNP po raz drugi z rzędu zwycięża w wyborach. To moment, w którym dochodzi do poważnego konfliktu pomiędzy Viktorem Orbánem a Lajosem Simicską, magnatem medialnym, szefem koncernu, który wyniósł w 2010 r. Fidesz do władzy. W jego skład wchodziła gazeta codzienna, tygodnik, stacja telewizyjna oraz radiowa. Obaj panowie mocno ścięli się o wpływy. Brak zgody między nimi nie tylko doczekał się osobnego hasła w Wikipedii, ale także doprowadził do całkowitego rozejścia się ich dróg. Simicska z narracji proorbánowej przestawił się na „anty-”. Zaczął wtedy wspierać Jobbik, który był najsilniejsza partią opozycyjną. To wówczas Viktor Orbán wystosował apel, w którym poprosił prawicowo i patriotycznie myślących biznesmenów o pomoc w założeniu gazety, która bez ograniczeń informowałaby o tym, co robi rząd. Tak powstała gazeta codzienna „Magyar Idők”, której założycielem jest Gábor Liszkay, człowiek, który chwilę wcześniej wygrał niezwykle intratny przetarg na prawo do sprzedaży tytoniu (papierosy na Węgrzech można kupić wyłącznie w tzw. narodowych sklepach tytoniowych).

Kiedy jesienią 2014 r. zapowiedziano wprowadzenie podatku od internetu (uzależnionego od ilości pobranych danych), a na ulice masowo wyszli młodzi ludzie, minister Zoltán Balog, odpowiedzialny także za edukację, powiedział, że protestują młodzi ludzie, którymi manipulują lewicowo-liberalne media. Nie było możliwości, że ktoś się z czymś nie zgadza. W narracji węgierskiego rządu ewentualny oponent jest niedoinformowany. To wersja optymistyczna. Może być także nie-Węgrem, a kosmopolitą, zawładniętym przez narrację finansowanych przez Geroge’a Sorosa organizacji. W każdym razie owo niedoinformowanie to dowód na to, że media muszą jeszcze lepiej informować o działalności premiera i wszystkich resortów.

Od konfliktu Simicska-Orbán trwa dywersyfikacja właścicieli mediów, by nie dało się powtórzyć sytuacji, w której dane medium opiera się kapitałowo wyłącznie na jednej osobie, a przez to może ono wypowiedzieć posłuszeństwo.

Kiedy padają zarzuty o to, że system medialny jest na Węgrzech pod kontrolą władzy, politycy bronią się, że większość mediów pozostaje w rękach opozycji. Formułując tego typu przekaz nie dodaje się jednak, że do puli „opozycyjnej” wliczono wszystkie możliwe tytuły, w których kapitału nie ulokowało państwo – a zatem także w całej fundacji KESMA. Ta kreatywna statystyka pozwala wciąż tłumaczyć tak Węgrom, jak i zagranicznej opinii publicznej, że węgierski rząd pozostaje w defensywie co do możliwości artykułowania swojego przekazu. Rzeczywistość rzecz jasna pozostaje zgoła inna.

Tak spolaryzowany obraz mediów zdecydowanie utrudnia wyrobienie sobie własnego zdania, wyważenia opinii, ponieważ nie pozostawia pola do równowagi informacyjnej, w efekcie czego kreowany obraz świata jest albo biały, albo czarny. Środka brak. Co więcej, nie istnieje możliwość, aby jakieś medium sympatyzowało z Fideszem, jednoznacznie uznając niektóre działania partii za niewłaściwe. Przybiera to czasem wręcz karykaturalną formę. Gazeta „Magyar Nemzet”, największy prorządowy dziennik na Węgrzech, informując o trudnych tematach, w ogóle nie podaje nazwiska autora. Pod tekstem pojawia się tylko wzmianka „od współpracownika”. Pochwały działań rządu pisane są rzecz jasna pod nazwiskiem.

Media w służbie rządzącym

Machina komunikacyjna ma gasić kryzysy. Aferę europosła Józsefa Szájera wytłumiono niemal w 48 godzin. Rzecz dotyczyła tego, że w środku pandemii europoseł Fideszu – zagorzały przeciwnik społeczności LGBT – wziął udział w homoseksualnej seks-imprezie, z której uciekał po rynnie z plecakiem, w którym belgijska policja znalazła narkotyki. Afera, która odbiła się szerokim echem, mogła położyć cień na wiarygodności konserwatywnego środowiska Fideszu. Nie miała jednak najmniejszego znaczenia. Jak ją wyciszono? Na łamach „Magyar Nemzet” opublikowano (rzecz jasna nie pod nazwiskiem dziennikarza) tekst, który do złudzenia przypominał oświadczenie Viktora Orbána w tej sprawie. Uznano, że to, co zrobił Szájer nie mieści się w wartościach wyznawanych przez Fidesz, ale że partia bardzo mu dziękuje za lata współpracy.

Tyle powinno wystarczyć statystycznemu odbiorcy. Kreowany obraz świata nie pozostawia pola do refleksji, ma jasno wytłumaczyć słuchaczowi, widzowi bądź czytelnikowi, co jest dobre, a co złe. Poszukiwanie informacji jest dla koneserów, bo wymaga zaangażowania. Informacje niebędące partyjnym przekazem odbiorca prędzej znajdzie w mediach zagranicznych, tak anglojęzycznych, jak i węgierskojęzycznych filiach międzynarodowych redakcji, np. Euronews, wielojęzycznego kanału informacyjnego.

Poza naznaczeniem odbiorców niesprzyjających mediów, z problemami borykają się także sami dziennikarze. Najlepszym tego przykładem jest niedawna afera podsłuchowa związana z wykorzystaniem przez węgierski rząd oprogramowania szpiegującego Pegasus przeciwko dziennikarzom śledczym, głównie z portalu Direkt36. Według relacji podsłuchiwanego dziennikarza, z podsłuchu korzystano, gdy wysyłał prośbę o odpowiedź do różnych ministerstw w sprawie opracowywanych tekstów. Jak pisał Szabolcs Panyi, jeden z podsłuchiwanych, Pegasus miał służyć uprzedzeniu niesprzyjających tekstów, a także poznaniu źródeł dziennikarzy.

Czy powtórzenie scenariusza z Węgier jest możliwe? Wydaje się, że nie, bowiem Fideszowi sprzyja struktura socjodemograficzna Węgier. Nawet 25% Węgrów mieszka w Budapeszcie, który jest głównym bastionem opozycji. Oznacza to, że pozostałe 75% stanowi potencjalny elektorat Fideszu. System medialny jest jednym z narzędzi utrzymania władzy, nie zaś celem samym w sobie. Kolejne reelekcje wspiera także ordynacja wyborcza, zdecydowanie promująca sam Fidesz. Chodzi tutaj nie tylko o wyznaczenie okręgów wyborczych zgodnych z poparciem dla partii rządzącej czy wprowadzenie głosowania korespondencyjnego dla Węgrów niedysponujących węgierskim adresem zameldowania (99% z tych głosów zostaje oddanych na Fidesz), ale także takie interpretacje ordynacji formułowane przez Narodowe Biuro Wyborcze, których zadaniem jest wręcz uniemożliwienie uzyskania dobrego wyniku przez partie opozycyjne, np. poprzez wprowadzenie minimalnej liczby okręgów, w których każda z partii musi samodzielnie wystawić kandydatów, aby móc zarejestrować listę krajową.

Mając na uwadze powyższe, nie ma jednak wątpliwości co do dwóch kwestii. Po pierwsze tego, że bez mediów uzyskiwanie reelekcji nie byłoby tak łatwe. Po drugie zaś, że Viktor Orbán wyciąga lekcje polityczne z przeszłości i już zawczasu przeciwdziała sytuacjom, które mogłyby go zrzucić z piedestału. W 2002 r. premier Orbán uległ lewicowo-liberalnej koalicji MSZP-SzDSz różnicą dziesięciu mandatów.
Dr Dominik Héjj, politolog, starszy analityk w Instytucie Europy Środkowej, twórca portalu kropka.hu poświęconego polityce węgierskiej.
Uznał wówczas, że zwycięstwa nie udało się odnieść, bowiem nie dysponował odpowiednim zapleczem medialnym. To był impuls do wszystkich zmian, które od lat obserwujemy na Węgrzech.