Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Sotnia / 24.03.2022
Zoriana Varenia

"Najpierw straciliśmy światło i ciepło". Relacja z oblężonego Mariupola

- Nawet będąc w piwnicy, zrozumiałam, że to nie może trwać tak dalej. Jeśli nie teraz, to za godzinę do domu wleci pocisk i wszystko się zawali. Musiałam uciekać – mówi Inna, której udało się wyjechać z oblężonego Mariupola. Ukraińcy ciepło nazywali to miasto "Marik". Teraz Rosjanie zamieniają je w ruinę. Ofiary liczone są w tysiącach.
Foto tytułowe
Wypalone bloki przy bulwarze Szewczenki w Mariupolu (@SklRoma)

Od 2 czy 3 marca zaczęłam słyszeć od znajomych, że urwał się kontakt z Marikiem. To przyjacielska nazwa Mariupola, dużego miasta położonego na południowym wschodzie Ukrainy w obwodzie Donieckim, nad brzegiem Morza Azowskiego. Liczy 430 tysięcy mieszkańców, a ze względu na znajdujące się jego na terenie duży port i fabryki jest uważane za centrum przemysłowe Ukrainy.

Niestety, ze względu na bliskie sąsiedztwo z Federacją Rosyjską i strategiczne znaczenie, Mariupol od 13 kwietnia 2014 roku na dwa miesiące znalazł się pod okupacją samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Wydarzenie to stało się dla miasta decydujące. Po odzyskaniu kontroli nad nim odbudowano zniszczone budynki użyteczności publicznej, dokonano wielu inwestycji w infrastrukturę, miasto dostało nawet w 2021 roku status Wielkiej Kulturalnej Stolicy Ukrainy. Jest powszechnie uważane za symbol niepodległej, silnej, europejskiej Ukrainy.

Mi najbardziej się podobał Plac Wolności. Kiedyś na jego miejscu stał ogromny pomnik Lenina, z którym wiązała się również nazwa tego placu. Ale w 2020 roku został on całkowicie przebudowany; na jego obwodzie umieszczono na kilkumetrowych filarach rzeźby 25 gołębi, zgodnie z liczbą regionów na Ukrainie (skrzydła każdego były udekorowane symbolem jednego regionu). Każdy został wyposażony w specjalne reflektory, które projektowały pokazy laserowe.
Mural "Milana" w Mariupolu

Na placu znajduje się również 32-metrowa fontanna oraz kilka pomników poświęconych wydarzeniom z 2014 roku. Jest też mural Milana przedstawiający młodą mieszkankę miasta o tym imieniu, która straciła matkę podczas ostrzału w 2014 roku, a sama została ranna. Mural jest poświęcony dzieciom, które przeżyły wojnę. Niestety, począwszy od 24 lutego jest nadal aktualny, a zwłaszcza od 9 marca, kiedy rosyjskie wojsko przeprowadziło nalot na Szpital Dziecięcy w Mariupolu.

Długo szukałam kontaktu z kimś, z kim mogłabym porozmawiać i zapytać, co się dzieje. Moi znajomi stamtąd nie dawali znaku życia, znajomi znajomych też nie. 17 marca koleżanka napisała: „Jest kontakt do Marika”. Dostałam numer telefonu i po kilku godzinach udało mi się dodzwonić do nieznanej mi jeszcze dziewczyny i poprosić ją, by opowiedziała o sytuacji w mieście. Dwa dni później otrzymałam nagranie z dyktafonu komórki. Mniej więcej wiedziałam, co usłyszę, więc bałam się je otworzyć.

Na początku spokojny, smutny kobiecy głos mówi: „Nazywam się Inna. Jestem z Mariupola. Mieszkam w samym centrum miasta, obok Teatru Dramatycznego”.

Ostrzał w pierwszych dniach wojny

Inna opowiedziała swoją historię od pierwszych dni rosyjskiej agresji:

„24 lutego, kiedy wybuchła wojna, przyjechali do mnie moi krewni z innych dzielnic, z przedmieść, które były ostrzeliwane. Początkowo był to lewy brzeg. Kilka dni później przyjechali do mnie krewni ze wsi Talakowka i moi rodzice ze wsi Mirnoje. Strzelali już na przedmieściach, Sartana była ostrzelana z samolotów i wydawało się, że centrum będzie najbezpieczniejszym miejscem.

Ale w końcu ostrzał zaczął docierać z drugiej strony Mariupola. I każdego dnia krąg względnego bezpieczeństwa się kurczył. A ludzie, których mieszkania zostały zniszczone na obrzeżach, nie mieli innego wyjścia, jak przenieść się do centrum, bliżej mojego domu. Wielu przychodziło do Teatru Dramatycznego i ukrywało się tam w schronach. Tego dnia pod wejściem do mojego bloku biegali ludzie z różnych dzielnic, płacząc. Domy płonęły. Ktoś zamieszkał z nami, ktoś z naszymi sąsiadami.

Pewnego dnia zbombardowali Politechnikę Priazowską, co mnie wystraszyło i dlatego zaczęłam spać w piwnicy restauracji, która znajdowała się w sąsiednim domu. W tej piwnicy były matki z dziećmi. Wpuszczali mnie, bo jestem w ciąży. Każdego wieczoru kładłam się spać w tej piwnicy, a moi rodzice, teściowa i babcia zostawali na ostatnim piętrze pięciopiętrowego budynku. Zrozumiałam, że ostrzał jest już bardzo, bardzo blisko, że samoloty bombardują, a ja po prostu bardzo bałam się spać, bałam się, że się obudzę, przeżyję, a piąte piętro zostanie zburzone, z moją rodziną w środku. Kiedy w dzień opuszczałam piwnicę, pierwszą rzeczą, na którą spoglądałam, było moje piętro, i tak to trwało przez sześć nocy.

Kiedy byłam jeszcze w Mariupolu, odłamek wleciał przez okno do mojego domu. Mój tata był w tym czasie na balkonie, ale dzięki Bogu udało mu się odskoczyć do tyłu i nikomu nic się nie stało. Ale potem, kiedy już wyjechałam z miasta, Teatr Dramatyczny został wysadzony w powietrze, a moi znajomi mi powiedzieli, że wypadły wszystkie okna w moim bloku. Pociski trafiły zarówno w podwórko, jak i w zaparkowane na podwórku samochody. Prawdopodobnie w domu nie ma żadnych szyb, ani z jednej, ani z drugiej strony”.

Słowa Inny stały się dla mnie bardzo bolesne. Kiedy sama uciekłam z mamą na początku wojny, chyba najczęściej rozmawialiśmy o tym, że jakie to szczęście, że nie jesteśmy w ciąży i nie mamy małych dzieci.

Kolejna po wodę pod ostrzałem

Od pierwszych dni wojny było jasne, że armia rosyjska bombarduje nie tylko lotniska czy obiekty wojskowe, ale także celowo strzela rakietami w budynki cywilne, elektrownie cieplne i wieże ciśnień, aby ludność nie miała zasobów na przetrwanie wojny:

„Wszelkie media w mieście zostały poważnie uszkodzone przez bombardowanie. Najpierw straciliśmy światło i ciepło. Potem wodę, następnie gaz. Oznacza to, że aby ugotować jedzenie lub po prostu wypić herbatę, trzeba było iść na mróz po drewno na opał, rozpalić ogień i zdobywać wodę.

Nie dawało się samemu umyć ani zmywać naczyń. Bo tę wodę trzeba było albo wydobywać ze studni, albo po prostu zbierać deszczówkę. Większość ludzi przez dwa tygodnie chodziła z nieumytymi włosami, nie kąpała się, bo w zimnym mieszkaniu bez wody nie można było tego załatwić.

Woda pitna była dostępna dosłownie w kilku punktach miasta i studniach na wsiach. Aby ją zdobyć po raz pierwszy, tata musiał stać w kolejce przez 5 godzin. Kiedy po raz drugi poszliśmy po wodę do picia, było to samo. Później zaczął się ostrzał i ludzie, którzy przyszli po wodę, rozpierzchli się. Niektórzy upadli, połamali nogi.

Sytuacja z brakiem ciepła w mieszkaniach wyglądała w taki sposób: na dworze było mroźno, do –9 stopni, dlatego niektórych mieszkaniach temperatura wynosiła 5 stopni. Oznacza to, że trzeba było chodzić w domu w butach zimowych, a spać w kurtkach”.

Ewakuacja z miasta

„14 marca wielu ludzi nie mogło już tego wszystkiego znieść, zebrali konwój na 160 samochodów i na własne ryzyko pojechali do Zaporoża.

W nocy z 14 na 15 było już bardzo niespokojnie. Już nie można było spać. Dom niesamowicie się trząsł. Nawet będąc w piwnicy, zrozumiałam, że to nie może trwać tak dalej. Jeśli nie teraz, to za godzinę do domu wleci pocisk i wszystko się zawali. Musiałam uciekać.

15 marca konwój miał się ponownie formować od 9 rano obok Teatru Dramatycznego i odjeżdżać godzinę później. Ale ostrzał był tak silny, że załadowaliśmy samochody już o 8 rano. Widzieliśmy, że kolumna nie wytrzyma pod tymi ostrzałami, w pośpiechu wrzuciliśmy więc ostatnie rzeczy do samochodu i wyjechaliśmy z podwórka, przejeżdżając przez krawężniki. Tata uszkodził samochód. Po prostu lecieliśmy. Na szczęście sąsiad z naszej klatki dobrze znał drogę i nadał tempo, bo sami nie zdołalibyśmy się wydostać z miasta.

Przejechaliśmy przez tereny, które były już pod okupacją Rosjan. Traktowali nas normalnie, po ludzku. W punkcie kontrolnym mieliśmy szczęście. Innym uciekinierom zabierali laptopy i telefony, jeśli zawierały informacje o ostrzale Mariupola lub jeśli były po prostu rozładowane i nie chciały się włączyć. Trafiłam do żołnierza, który przed wojną pracował w naszym mieście. Tylko udawał, że sprawdza nasze telefony i laptopa, ale w rzeczywistości niczego nie skontrolował. Pozwolił nam jechać z naszymi rzeczami.

Droga była jednak bardzo niebezpieczna, minęliśmy i miny, i kolce, nad nami przelatywały helikoptery z karabinami. Cały czas trwał ostrzał, wysadzony został most, którym myśleliśmy, że powinniśmy jechać. Musiałam skręcić w objazd pod wybuchami, mijając płonące pole.

Droga do Zaporoża była najtrudniejsza. Przeżyłam cztery momenty, kiedy wydawało się, że jeszcze trochę i po prostu zostaniemy wysadzeni w powietrze lub zastrzeleni. Ale tak naprawdę miałam dużo więcej szczęścia niż pozostali, bo po pierwsze mieszkałam w centrum i kiedy pierwszy konwój odjechał, to wiedzieliśmy o takiej możliwości wydostania się z Mariupola. Po drugie mieliśmy samochód i benzynę. Wielu moich przyjaciół też chciało wyjechać, ale albo nie mieli samochodu, albo go stracili wcześniej, albo po prostu brakowało im benzyny. Nie mieli wyjścia, musieli zostać”.

Katastrofa humanitarna

Niemal od pierwszych dni wojny na pełną skalę Mariupol został odcięty od dostaw artykułów pierwszej potrzeby. Co więcej, ukraińskie konwoje humanitarne próbowały przebić się do miasta, ale wszystkie zostały ostrzelane, a niektóre zrabowane. Inna tak opisuje sytuację w środku miasta:

„Nie było pomocy humanitarnej, ani jednego samochodu z żywnością, wodą, lekarstwami, ani jednego konwoju humanitarnego. Nie było skąd czekać pomocy. Po zniknięciu światła, było to 2, może 3 marca, jeśli się nie mylę, kiedy sklepy nie działały przez jeden, dwa dni, zaczęła się apokalipsa. Ludzie zaczęli szaleć i rozbijać te sklepy. Dosłownie w ciągu dwóch dni zniszczono wszystkie sklepy spożywcze i apteki. Zabierali lekarstwa w wielkich wózkach, ogromnych torbach, a po kilku dniach w ogóle nie można było kupić jedzenia w mieście.

W supermarketach Mariupola były ogromne zapasy żywności, a jeśli można by to właściwie rozdzielić, miasto miałoby wystarczającą ilość żywności na miesiąc, a nawet dwa. Ale wszystko zostało splądrowane, a ci, którzy nie mieli czasu na zakup jedzenia, po prostu nie mieli co jeść.

Był duży problem z jedzeniem dla niemowląt i z pieluchami. Miałam kilku przyjaciół z niemowlakami, z dziećmi, które trzeba było nakarmić. A w jednej aptece nie mieli ani jednego słoika z jedzeniem, w zbombardowanych aptekach też nic nie było”.

Życie w próżni

„Chyba najtrudniejszą sytuacją u nas był brak komunikacji i w ogóle jakichkolwiek informacji. Przez dwa tygodnie po prostu nie mogliśmy się skontaktować z naszymi bliskimi, nie mogliśmy zadzwonić, dowiedzieć się, czy żyją, czy potrzebują pomocy. A poza tym nie dostaliśmy w ogóle żadnych informacji, ani od władz miasta, ani od wojska, ani od nikogo. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje poza Mariupolem. Jak idą wszystkie działania militarne, które miasta cierpią, które są bezpieczne. Żyliśmy w informacyjnej próżni i czekaliśmy na pomoc, która nigdy nie nadeszła.

Nikt nie zorganizował korytarza do miasta, aby ludzie mogli bezpiecznie wyjechać. Kiedy wyjeżdżałam, ani jeden autobus nie wywoził dzieci z matkami, które po prostu nie miały jak wyjechać z miasta. Wyjechałam z Mariupola 13 marca, ale wiem, że wiele osób zostało w jakichś zaśmieconych piwnicach, bez jedzenia, bez wody, a z powodu ostrzału nikt im nie może pomóc.

16 marca mój przyjaciel, który wyjechał z Mariupola, wrócił po swoich bliskich. Udało mu się znaleźć teścia i ciotkę z córką, a gdy poszedł po babcię, okazało się, że pocisk trafił prosto w jej mieszkanie. Nie przeżyła. Znajomi powiedzieli mi, że dom mojej cioci jest uszkodzony, nie mogę się z nią w żaden sposób skontaktować, nie wiem, czy żyje, czy nie. To samo dotyczy moich pozostałych krewnych. Jedyny sposób, aby dowiedzieć się, czy dana osoba żyje, to poczekać: jeśli ucieknie z Mariupola, znajdzie zasięg i wtedy może zadzwoni. A więc pozostaje tylko czekać i nie wiadomo, jak długo – tydzień, miesiąc, dwa. I okazuje się, że jeśli coś się stało moim bliskim, nikt nie może mi tego powiedzieć”.

Tak się skończyło nagranie. To historia jednej dziewczyny, jednej rodziny. Podobnej tragedii doświadczają teraz tysiące Ukraińców.

Trzy dni po tym, jak otrzymałam nagranie, Rosja zaczęła przymusowo deportować mieszkańców Mariupola na terytorium Federacji Rosyjskiej, zabierając im paszporty. Doradca mera Petro Andriuszczenko powiedział, że wydano im dokumenty zobowiązujące ich do pozostania w danym mieście. W rzeczywistości bez prawa do powrotu na co najmniej dwa lata z obowiązkiem zatrudnienia w określonym miejscu pracy.

Władze ukraińskie rozpoczęły prace nad mechanizmem powrotu tych osób na Ukrainę.
Zoriana Varenia jest politolożką z Ukrainy. Mieszkała w Kijowie. Rozmowę z Inną pierwotnie wyemitowała w audycji Michała Żakowskiego Na Dachu ŚwiataRadiu 357.

Mariupol jest symbolem tej wojny. Bez względu na to, z kim rozmawiam, bezgranicznie wierzymy w zwycięstwo Ukrainy. Bo inaczej być nie może. I wierzę, że Marik powtórzy swoje odrodzenie i będzie jeszcze piękniejszy, a każdy gołąb na Placu Wolności pozostanie w swoim mieście.