Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Majdan / 19.06.2022
Agnieszka Bryc, Jarosław Kociszewski

Zachód nie może odwrócić się od Ukrainy

Rosyjski atak na Siewierodonieck we wschodniej Ukrainie stał się symbolem obecnej fazy wojny. To krwawa jatka w praktycznie opuszczonym mieście, gdzie niemal każda zrujnowana ulica jest polem walki. Ukraińcy atakują na innych odcinkach frontu. Każdy ich krok odbywa się przy wtórze królującej na polu bitwy artylerii. Siewierodonieck to wezwanie Zachodu Europy do większej determinacji i pomocy wojskowej dla Ukrainy. Czy przybycie do Kijowa „wielkiej czwórki” z Francji, Niemiec, Włoch i Rumunii jest taką odpowiedzią? Na razie trwają spory, co do rezultatów tej wizyty, już nazywaną historyczną.
Foto tytułowe
Kijów 16.06. Delegacja Francji, Niemiec, Rumunii, Włoch spotyka się z prezydentem Ukrainy (fot. Twitter)

Siewierodonieck w obwodzie Ługańskim, niegdyś ponadstutysięczne miasto, z kolejnym upływającym dniem zamienia się w ruinę. Ukraińcy każą Rosjanom drogo płacić za każdy metr zdobytego terenu, sami ponosząc bolesne straty. Prezydent Wołodymyr Zełeński powiedział, że dziennie ginie około 200 ukraińskich żołnierzy, a 500 zostaje rannych. To bardzo dużo, choć nieoficjalnie pojawiają się liczby dwu-, a nawet trzykrotnie większe.

Straty rosyjskie są trudne do oszacowania, ale bezpiecznie można zakładać, że są kilkakrotnie większe od ukraińskich.

Amerykanie określają takie zmagania „maszynką do mielenia mięsa” (ang. meatgrinder), gdzie gros szkód czyni artyleria. Lista miejscowości zmienionych w ten sposób w pogorzelisko stale się wydłuża: Mariupol, Popasna, Izium i wiele, wiele innych. Opierając się na raportach prasowych, były premier Szwecji Carl Bildt w połowie czerwca ocenił, że codziennie w Ukrainie wystrzeliwanych jest do 60 tysięcy pocisków artyleryjskich i rakiet. To oznacza, że niemal co sekundę gdzieś na terytorium tego kraju eksploduje śmiercionośny pocisk.

Ludzi nam nie brakuje

Rosja poniosła sromotną porażkę, usiłując przeprowadzić szybką wojnę na przełomie lutego i marca, doprowadzić do załamania się centralnej władzy w Kijowie i wziąć Ukrainę „jak swoje”. Oprócz błędnej oceny determinacji Ukraińców, do fiaska tego planu przyłożyły się: rosyjskie lotnictwo, które nie zapanowało nad przestrzenią powietrzną, logistyka, która utknęła w korkach liczących dziesiątki kilometrów, wojska lądowe ślepo realizujące źle zaplanowane operacje oraz marynarka wojenna, która ostatecznie utraciła okręt flagowy floty czarnomorskiej, krążownik „Moskwa”.

W wyniku tych niepowodzeń Kreml wrócił na utarte szlaki wytyczone jeszcze myślą Stalina, który mawiał ludziej u nas mnogo. Do tego stwierdzenia należałoby jeszcze dodać: „ale także armat”. Stąd trwające godzinami i dniami nawały ogniowe, po których nadchodzą kolejne fale piechoty w nadziei na wyparcie obrońców ze zrujnowanych miast. W tej sytuacji niewiele zmienia nawet fakt, że Moskwie zaczyna brakować zaawansowanej broni. Do walki wchodzą coraz starsze typy czołgów i pojazdów, choćby takie jak niemal muzealne T-62, a samoloty zrzucają stare, niekierowane bomby. Według ocen brytyjskich rosyjskie samoloty atakują cele naziemne nawet liczącymi ponad pół wieku rakietami Ch-22 Raduga, pierwotnie przeznaczonymi do zatapiania okrętów NATO, które są bardzo niecelne, ale przenoszą potężne, ważące tonę głowice.

Tu już nie chodzi o zdobycie „serc i umysłów” mieszkańców, których większość dawno już uciekła, ani nawet o infrastrukturę przemysłowego serca Ukrainy. Coraz wyraźniejszym celem wojny Putina jest zajęcie obwodów Donieckiego i Ługańskiego oraz utrzymanie lądowego połączenia z Krymem. Stąd ukraińska ofensywa w rejonie Chersonia z jednej strony może odciągnąć część wojsk rosyjskich skoncentrowanych na wschodzie kraju, stwarzając choćby cień zagrożenia dla zdobyczy Moskwy na południu.

Władimir Putin jest na znanym sobie terenie: wszystkie dziury zatyka mięsem armatnim dostarczanym przez zaczadzone propagandą społeczeństwo. Jest o krok od uzyskania dogodnej dla siebie sytuacji, w której nie będzie musiał już niczego więcej zdobywać, a Kijów będzie się wykrwawiać, usiłując wyzwolić kolejne wioski i miasteczka. Równocześnie Ukraina stanie się państwem kadłubowym, pozbawionym nie tylko dochodu z najważniejszych okręgów przemysłowych, ale także efektywnego dostępu do szlaków morskich umożliwiających eksport produktów rolnych. Tu kolejny bonus dla Kremla. Odcięcie krajów rozwijających się od dostaw ukraińskich zbóż stwarza ryzyko głodu chociażby w Rogu Afryki i daje kolejny argument sympatykom i apologetom Moskwy, że wojnę tę należy zakończyć nawet kosztem Ukrainy.

Fakt, że Rosjanie są bliscy ustabilizowania konfliktu na znośnych dla siebie warunkach wojny na wyniszczenie, nie oznacza, że Ukraina przegrywa. Przetrwała pierwsze tygodnie i miesiące najazdu, dzielnie się broni, choć krwawi okrutnie, i zbudowała szerokie zaplecze międzynarodowe. Teraz od tych „tyłów” poza granicami Ukrainy w dużej mierzy zależy, jak potoczą się kolejne miesiące i lata tej wojny, bo mało kto jeszcze chyba wierzy w rychłe zakończenie walk.

Łatwiej płacić niż umierać

W tej sytuacji Zachód czekają dwa poważne zadania. Z jednej strony konieczne są stałe dostawy nowoczesnej broni i amunicji, a w szczególności artylerii, dronów i być może samolotów. Przewagę liczbową Rosjan można zniwelować przewagą technologiczną, czego przykładem mogą być amerykańskie haubice M-777, które precyzyjnie rażą cele odległe nawet o 40 kilometrów pociskami Excalibur. To drogie, ale Zachód ponosi jedynie finansowy czy materiałowy koszt, co jest łatwiejsze do zniesienia w sytuacji, gdy to Ukraińcy gotowi są walczyć i ginąć za ojczyznę.
Emmanuel Macron przyjechał w tym tygodniu do Kijowa w towarzystwie innych liderów Europy – Olafa Scholtza, kanclerza Niemiec, Mario Dragiego, premiera Włoch i prezydenta Rumunii Klausa Iohannisa. Przybyli nocnym pociągiem, a tuż po tym jak wysiedli w Kijowie zawyły syreny ostrzegające przed atakiem z powietrza. Odwiedzili zrujnowany przez Rosjan Irpień i złożyli deklarację polityczną dotyczącą Ukrainy i Unii Europejskiej. Według Macrona – i to było zaskakujące - Ukraina zasługuje na wejście do Unii Europejskiej. Inni liderzy wygłosili podobne deklaracje, które padły w obecności prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego. Ten zdecydowanie ogłosił, że dążenia Kijowa w kwestii wejścia do Unii Europejskiej popiera większość społeczeństw Europy.


Z drugiej strony konieczne jest utrzymanie przy życiu ukraińskiej gospodarki, zapewnienie dopływu środków, ale także możliwości zbytu produkcji przy równoczesnym wsparciu wysiłków Kijowa, aby kraj nie uległ kompletnemu rozkładowi i nie stał się państwem upadłym. Innymi słowy, dostatni Zachód musi być gotów przez dłuższy czas dzielić się swoim dobrobytem z Ukraińcami, pamiętając, że łatwiej jest płacić niż umierać.

To wszystko wymaga oczywiście uzgodnień, koordynacji, a przede wszystkim cierpliwości i wytrwałości.

Niezwykłe ważne jest przy tym zachowanie jedności przy jak najbardziej efektywnym podziale zadań i podtrzymanie poparcia opinii publicznej. Skoro po zakończeniu II wojny światowej odwodzono Niemców od militaryzmu, trudno ich teraz krytykować za to, że nie wspierają rozwiązań siłowych i nie chcą dostarczać broni. W tej roli świetnie się czują Amerykanie czy Brytyjczycy, a rząd w Berlinie może zająć się tym, co dla niego i jego wyborców jest dogodniejsze, czyli wsparciem gospodarczym. Wieczne utyskiwanie na Niemców w żaden sposób Ukrainie nie pomaga. Wsparciem byłoby natomiast określenie dla nich roli zaplecza gospodarczego.

Nie jest to więc czas, żeby odpuszczać. Problem w tym, że minął pierwszy szok wojenny, a Zachód coraz dotkliwiej odczuwa koszt wsparcia obrońców ukraińskich. Narasta zatem ryzyko, a dla Putina szansa, że zwycięży doraźna kalkulacja, a za nią presja na natychmiastowy pokój, nawet kosztem ustępstw Kijowa. To jednak rozłożona na raty śmiertelna pułapka. Jeśli Zachód się ugnie i pozwoli Putinowi „zachować twarz”, wówczas Rosja po kilku latach wycofania taktycznego wróci na fali przekonania, że przetrwała najbardziej spektakularne w historii sankcje i nikt nie był w stanie jej złamać. A wtedy sięgnie „jak po swoje” po kraje bałtyckie, Mołdawię, a nawet inne państwa byłego bloku komunistycznego.

Logikę tę potwierdził sam prezydent Rosji. Podczas rocznicy 350. urodzin Piotra 9 czerwca publicznie stwierdził: „Od jego [Piotra] czasów nic się nie zmieniło. Tak! On niczego nie zabierał, on odzyskiwał ziemie ruskie” i, szeroko się uśmiechając, dodał: „Jeśli uznamy to za podstawę naszego istnienia, my również zrealizujemy to zadanie”. Nie trzeba być więc Kissingerem (choć ostatnio nie jest to najtrafniejsze porównanie), żeby zrozumieć, że appeasement nie jest rozwiązaniem. Jest skrajną naiwnością. Nic poza argumentem siły nie jest w stanie powstrzymać Putinowskiego rewanżyzmu i determinacji rewizji granic w Europie. Zatrzymać go może militarna porażka lub katastrofa gospodarcza.

Nie teraz

Wiemy o tym my, wie również Putin. Dlatego zależy mu, by jak najszybciej (bo to ograniczy koszty wojny) przekonać Zachód, że nie warto przez kolejne lata walczyć o Donbas i Noworosję, które się Rosji i tak należą. Jeśli Zachód się nie ugnie, konflikt stanie się także dla Rosji wojną na wyczerpanie. I z tą świadomością prezydent zaczyna oswajać swoich obywateli. Okazją były uroczyści rocznicowe idola Putina, który budował historyczną parabolę, sugerując że „Piotr walczył o kontrolę Bałtyku 21 lat”, a więc Rosję być może czeka równie długi i morderczy wysiłek.

Kreml ewidentnie ściga się jednak z czasem, gdyż odbierające żywotność gospodarce sankcje, lawinowo piętrzące się kryzysy w kolejnych sektorach gospodarki oraz ratowanie się dramatycznym uzależnianiem od Chin potwierdza, że gospodarka Rosji to domek z kart. Wystarczy poczekać, by runął od byle podmuchu.

Nie jest w stanie zaprzeczyć temu nawet tuba propagandowa. Na briefingu dla prasy szefowa Banku Centralnego Elwira Nabiullina przyznawała 26 maja, że „o ile taktycznie rosyjska gospodarka przetrwała pierwszą falę sankcji, to musi być przygotowana na strategiczne wstrząsy”. Ta, która o realnej kondycji rosyjskiej ekonomii wie najwięcej, nie ukrywała: „Najbliższe kwartały nie będą łatwe”. Jest więc źle, a będzie jeszcze gorzej. Niecały miesiąc później na dorocznej konferencji ekonomicznej w St. Petersburgu wezwała do strukturalnej pierestrojki lub przebudowy rosyjskiej gospodarki w obliczu wojny i sankcji.

W tym momencie wojny słowa prezydenta Francji Emmanuela Macrona, który podczas wizyty w Rumunii 15 czerwca przekonywał, że trzeba uwzględnić interesy Rosji i wznowić rokowania, są po prostu groźne. Uwzględniać należy interesy partnerów, konkurentów i rywali. Interesy agresorów, którzy wywołali pierwszą od 1945 roku wojnę napastniczą w Europie, należy zwalczać. Na rozmowy przyjdzie czas, lecz kiedy warunki będzie dyktować Zachód, a nie Rosja.

Macron tkwi również w błędzie, kiedy przekonuje – jak ostatnio w Rumunii – że „Rosja była, jest i będzie”. Takim samym aksjomatem było istnienie Związku Radzickiego, dopóki się nie rozpadł. Równie dobrze może to powtórzyć Rosja, nawet jeśli dziś nie ma ku temu poważniejszych przesłanek.
Dr Agnieszka Bryc - adiunktka na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu. Była członkini Rady Ośrodka Studiów Wschodnich. Specjalizuje się w problematyce międzynarodowej aktywności Rosji.
Inne artykuły Agnieszki Bryc

Jarosław Kociszewski, publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Ekspert Fundacji "Stratpoints" i redaktor naczelny portalu Nowa Europa Wschodnia.
Inne artykuły Jarosława Kociszewskiego

Jeśli tylko Kremlowi zabraknie środków na finansowanie lojalnych wobec siebie władz, niewykluczone, że najwierniejszy z wiernych, kremlowski namiestnik w Groznym Ramzan Kadyrow będzie zmuszony szukać innych, bardziej wypłacalnych mocodawców.

Jeśli więc ciąć Rosję po szwach narodowościowych, warto pamiętać, że aspiracje uniezależnienia się od Moskwy jeszcze w czasie rozpadu ZSRR wykazywały także Tatarstan, Karelia, Komi, Jakucja, Baszkortostan, Czuwaszja, Kałmucja, Udmurcja i wiele innych.

Wojna na wyniszczenie zdewastuje Ukrainę, ale z militarnym i gospodarczym zapleczem w postaci największego bloku obronnego, którym jest NATO, i gigantycznych gospodarek USA i Unii Europejskiej, Kijów ma szansę nie tylko ją ostatecznie wygrać, ale także później się odbudować. Z kolei Zachód ma ostatnią szansę, żeby wyrwać imperialne zęby Kremlowi. Nie można odpuścić. Nie teraz.