Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Majdan / 22.02.2023
Zoriana Varenia

„Mam na imię Ewa, mam 17 lat. Jestem z Mariupola”. Rok wojny Rosji z Ukrainą

23 lutego 2022 roku czułam, że coś się szykuje. Przygotowywałam się do egzaminu z fizyki w szkole, ale kiedy próbowałam się uczyć, nie mogłam się skupić, nic nie udawało się zapamiętać. Potem po prostu poszłam spać, a o 4 rano usłyszałam eksplozje, mieszkanie zaczęło się trząść – Zorianie Vareni opowiada Ewa z Mariupola.
Foto tytułowe
Grafika z internetu. Mariupol jest symbolem oporu Ukraińców przed rosyjską inwazją. Obrona fabryki Azovstal trwała aż do maja ubiegłego roku (fot. Twitter)

Jak wspominasz Mariupol? Kiedy o nim mówisz, uśmiechasz się.

Bo moje dzieciństwo i najlepsze wspomnienia wiążą się z Mariupolem, pamiętam szczęśliwe chwile. Pierwsze, co mi przychodzi na myśl, to morze. Bo nawet jeśli miasto zostanie doszczętnie zniszczone, ono pozostanie. Będzie wieczne, jak miłość i nadzieja na nasze zwycięstwo.

Mieliście niesamowity Plac Wolności z posągami przedstawiającymi gołębie. Pamiętasz go?

Był remontowany parę lat temu. Gołębie symbolizowały poszczególne części Ukrainy, miały na skrzydłach hafty z różnych regionów, a także kody QR, dzięki którym można było znaleźć opis każdego regionu. Na Placu zwykle odbywały się różne protesty, koncerty i inne wydarzenia.

Ostatni koncert miał miejsce z okazji Dnia Miasta [10 września 2021 roku – przyp. Z.V.]. Przybyło wielu wykonawców. Piosenka zespołu Jeden w kajaku Chodzi o to, że nie mam domu wybrzmiała bardzo symbolicznie. Do dziś mam nagranie z tego występu.

Pamiętasz okupację Mariupola w 2015 roku?

Miałam wtedy osiem, dziewięć lat. Mama starała się mnie chronić przed wszystkim, co się działo, mówiła, że to grzmoty, ale ja się domyślałam, że strzelają, że gdzieś są wybuchy. Jednak nie rozumiałam, co się dzieje i że jesteśmy pod okupacją. Dowiedziałam się o tym, gdy dorosłam.

Czy wtedy zrozumiałaś, że Rosja jest wrogiem i okupantem? Czy dorastałeś z tym przekonaniem?

Dla mnie to kraj terrorystów i morderców. Staram się izolować jak najbardziej od wszystkiego, co jest związane z Rosją i językiem rosyjskim. Namawiam wszystkich do rezygnacji z wszelkich rosyjskich przekazów medialnych, bo jeśli znów powtórzymy ten sam błąd z 2014 roku, jeśli nie zdamy sobie sprawy z tego, co nam robią, i będziemy szukać dla nich wymówek, oczekiwać, że się zmienią, wszystko się wydarzy ponownie.

Dorastałam, kochając Ukrainę. Często chodziłam do szkoły w haftowanej koszuli [część tradycyjnego stroju ludowego, uznawana za jeden z symboli Ukrainy – przyp. Z.V.]. Nigdy nie miałam ochoty pojechać do Rosji, tym bardziej teraz.

Spodziewałeś się ataku? Pamiętasz okres przed 24 lutego?

Od końca stycznia czułam napięcie. To było w atmosferze, w powietrzu. Jakby był naciągnięty sznurek, który wkrótce miał się oderwać. Ale nie rozumieliśmy skali zjawiska, chociaż było wiadomo, że wszystko zmierza w kierunku wojny.

21 lutego 2022 roku Putin uznał Mariupol za część tzw. DRL (Donieckiej Republiki Ludowej). Była północ. Dobrze pamiętam ten wieczór, studiowałam historię Ukrainy, przygotowywałam się do egzaminu. Pamiętam z tej nocy wewnętrzną potrzebę walki za mój kraj, wyjścia na ulice.

Moja mama od razu zaczęła się zbierać na protest i zdecydowałam, że pójdę z nią. Wyszła z nami jeszcze trójka aktywistów. Poszliśmy z narodowymi flagami, szybko wydrukowanymi plakatami z napisem „Mariupol to Ukraina”. Zebraliśmy się przed Teatrem Dramatycznym. Następnego dnia odbył się już większy protest.

Myśleliśmy, że wojna rozpocznie się lada chwila.

Mama rozumiała zagrożenie, była niezależną posłanką w radzie miasta. Na jej ostatniej sesji mówiła o ryzyku dla Mariupola, ale burmistrz zarzucił matce, że niepotrzebnie panikuje i zaostrza sytuację. Oskarżył ją o rozpowszechnienie nierzetelnych informacji. Ale mama się upierała i mówiła, że jeśli burmistrz nie widzi niebezpieczeństwa, to nie znaczy, że go nie ma.

Już jakiś rok wcześniej mama mówiła na sesji, że schrony powinny być przygotowane. Ale nasz burmistrz był zaangażowany w inne inwestycje w mieście, jak fontanny.

Nikt nie poradził ludziom wyjechać gdzieś do bliskich poza miasto, jeśli mieli taką możliwość, więc wielu zostało uwięzionych w Mariupolu.

Pamiętasz dzień inwazji?

23 lutego czułam, że coś się szykuje. Przygotowywałam się do egzaminu z fizyki, ale kiedy próbowałam się uczyć, nie mogłam się skupić, nic nie mogłam zapamiętać, miałam wrażenie, że coś musi się wydarzyć. Potem po prostu poszłam spać, a o godzinie 4:00 rano usłyszałam eksplozje, nasze mieszkanie na piątym piętrze zaczęło się trząść. Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do rodziców. Już nie spali.
Nie docierało do mnie, że wojna się zaczęła. Zrozumiałam, że nie pójdę do szkoły, ale nie było żadnego oficjalnego komunikatu. Rozmawialiśmy z kolegami z klasy na czacie, żartowaliśmy sobie z nauczycielki języka ukraińskiego, która nigdy nie chorowała i zawsze przychodziła na zajęcia, że przyjdzie nawet pod ostrzałem

O godzinie 9:00 zebraliśmy się w lokalu NGO o nazwie Hałabuda. Gromadzili się tam aktywiści, którzy każdemu przydzielali zadania. Chcieli bronić miasta. Mamie powierzono szkolenie ludności z pierwszej pomocy, ja też jej pomagałam, mam nawet certyfikat. Nie prowadziliśmy zajęć ogólnych, tylko specjalistyczne: dotyczące utraty przytomności, utraty oddechu, krwotoku, co robić, gdy wypadają organy wewnętrzne, jak opatrywać rany.

24 lutego moi rodzice zaczęli wywozić starszych ludzi, którzy nie mogli o siebie zadbać, do bezpieczniejszych rejonów miasta. W niektórych domach od razu wyleciały okna i zrobiło się zimno. Wszystko zaczęło się tak szybko, że nie zdążyliśmy nic kupić, nawet chleba. Nie przypuszczaliśmy, że sklepy mogą zostać zbombardowane i zabraknie jedzenia.

Pamiętam, jak rodzice, kiedy wozili te starsze osoby, widzieli, że w sklepach są bardzo duże kolejki, tata mówił, że nie ma czasu na zakupy, bo trzeba ciągle kogoś ratować. Ale mama nalegała, bo gdybyśmy wtedy nic nie kupiliśmy, to nic by już nie było. To był jedyny raz, zanim wszystko się zamknęło, kiedy udało nam się coś kupić, chociaż w sklepie zostało tylko trochę drogich produktów: alkohole, jakieś małże, coś w tym rodzaju. Nie zrobiliśmy zapasów żywności.

Wyjechaliście z miasta 16 marca. Co się działo w mieście do tego czasu?

Z każdym dniem wszystko narastało coraz bardziej: ostrzał, zrzucane bomby. Od początku marca w naszym mieszkaniu nie było okien, było zimno, więc przenieśliśmy się do biura fundacji, gdzie pracowała moja mama. W czasie pokoju odbywały się tam różne bezpłatne zajęcia dla dzieci.
Centrum Mariupola w marcu 2022 roku (fot. Twitter)

Od pierwszych dni wojny brakowało prądu i wody, potem zaczął znikać gaz. Któregoś dnia tato znalazł resztki pierogów w zamrażarce, więc musiał zejść na dół do sąsiadów i tam je przygotować, bo gaz nie docierał na nasze piętro. Te pierogi skleiły się w jedną dużą bryłę, ale przynajmniej można było się nimi najeść. Później zaczęliśmy szykować jedzenie na małym grillu na podwórku.

Dni mijały bardzo wolno, bo nie można było nic szczególnego robić. Przy świetle dziennym czytałam, w ciemności od razu kładliśmy się. Dopóki było cicho, można było spać, ale gdy w nocy leciały rakiety, trzeba było chować się w łazience lub piwnicy i czekać, aż się uspokoi. Spaliśmy na korytarzu. Zrobiliśmy sobie takie niby łóżka, bo było za zimno, żeby spać na samej podłodze.

W tym biurze była z nami jeszcze jedna rodzina, matka, ojciec i dwie dziewczyny w moim wieku. Zostawałam z nimi, kiedy ojciec szedł do mieszkania coś podgrzać lub wziąć jedzenie, a mama woziła rannych do szpitala.

Pewnego dnia w pobliżu biura rozległy się strzały z karabinów. Byli to rosyjscy dywersanci. Najprawdopodobniej zostali wysadzeni w osadzie nad morzem, gdzie spędzili noc, a następnie udali się na Bulwar Morski.
Kiedy zaczął się ostrzał, byli tuż koło nas. Nie widziałem ich, bo się bałam i nie wychodziłam z budynku. Ale przyszedł do nas jeden Rosjanin, zobaczył ojca rodziny, która była z nami, i zawołał go, poprosił o pokazanie dokumentów, a następnie go zabrał. Żona tego mężczyzny pobiegła za nimi, krzycząc i prosząc, by puścił jej męża. To było bardzo straszne. Dobrze, że taty nie było wtedy z nami.

Kiedy Rosjanin wszedł, pobiegłyśmy z dziewczynami do toalety i zamknęłyśmy się od wewnątrz. Był ze mną mój pies, miniaturowy pudel. Trzymałam go w rękach. Czuł całe moje napięcie, bardzo się trząsł. Siedział bardzo cicho, jakby wiedział, że niebezpieczeństwo jest w pobliżu. Kiedy byliśmy w tej toalecie, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ale w pewnym momencie usłyszeliśmy kroki w pobliżu drzwi. Żegnałam się z życiem, nie wiedziałam, czy teraz będą strzelać, czy nie. To było bardzo, bardzo przerażające, to był najgorszy moment. Wtedy pies zaczął przełykać ślinę i w kompletnej ciszy było to bardzo słyszalne, zaczęłam go więc prosić, żeby nie wydawał żadnych dźwięków. Ale na szczęście to były kroki taty tych dziewczyn i jego żony, usłyszeliśmy ich głosy.

Odetchnęliśmy i otworzyliśmy drzwi.

Tych dywersantów między biurem, w którym byliśmy, a innym budynkiem mieszkalnym było około 20. Kiedy mój tata wracał, podeszli do niego i zapytali: „Gdzie są ukry?”. Tata powiedział, że nie ma tam żadnych ukrów i że są w biurze same dzieci. Na szczęście został puszczony, ale nie wiedzieliśmy, jak powiadomić mamę, żeby nie szła do nas i gdzieś przeczekała. Nie można było się z nią w żaden sposób skontaktować, nie było żadnego połączenia. Próbowaliśmy wysłać jej SMS, ale on nie docierał.
Mama w końcu do nas przyjechała, mówiła, że widziała rozbity samochód żołnierzy pułku Azow. Leżały przy nim ich ciała. Te strzały z automatu, które słyszeliśmy na początku, to najprawdopodobniej były strzały do tych naszych chłopaków. Mama bardzo się przestraszyła, jak to zobaczyła, że nam też mogło się coś stać. Kiedy dotarła do biura, w którym byliśmy, zdjęła kurtkę i niczego nie wzięła w ręce, wysiadła z samochodu i pokazała, że nic nie ma. Rosjanie nie czepiali się jej za bardzo. Mama mówiła po rosyjsku, żeby nie prowokować. Gdyby mówiła po ukraińsku, najprawdopodobniej zostałaby zastrzelona. W ten sposób trafiła do nas.

Było wiele przerażających momentów, to był tylko jeden z nich. Inny, kiedy dywersanci weszli do naszego mieszkania. W tym czasie wiele osób opuściło swoje domy i zamieszkało w piwnicach. A Rosjanie wchodzili do tych opuszczonych mieszkań i stawiali tam karabiny na trójnogach. Umieścili jednego w naszym domu i z okien strzelali do Azowstali. Rozumieliśmy, że nasi Azowcy też mogą strzelać w odpowiedzi, więc to było niebezpieczne.

Mama wiedziała, gdzie stacjonują Azowcy, poszła do nich i powiedziała, gdzie znajdują się dywersanci i skąd strzelają. Prosiła, aby nie strzelali do biura, w którym byliśmy, ale nasi Azowcy strzelali bardzo dobrze, dokładnie do celu i nic w nas nie trafiło.

Zatrzymaliśmy się na kolejny dzień w biurze, w pobliżu którego przebywali Rosjanie. Słyszeliśmy, jak chodzą, poruszają się po górze, wszystko było bardzo słyszalne. Spodziewaliśmy się szturmu, więc nie spaliśmy całą noc. Było bardzo zimno, ciała mieliśmy aż zdrętwiałe. Ale szturmu nie było.

Następnego ranka zabrałam swój mały plecak z dokumentami i telefonem. Mama dała nam do rąk puste kanistry, żebyśmy mogli udawać, że idziemy po wodę. Pamiętam, że spadł wtedy śnieg. Wzięłam ze sobą psa. Mama kazała iść do mieszkania koleżanki i powiedziała, że spróbujemy się wyjechać. Kiedy szliśmy, zaczął się ostrzał, było bardzo głośno, nie było nikogo na ulicy, to było bardzo straszne. Czołgi jeździły po podwórkach. Ale udało się nam dojść do celu.

Twoja mama jest bardzo odważna, czy zajmowała się czymś jeszcze oprócz zabierania starszych ludzi do bezpiecznych miejsc?

Mama zawsze starała się oszczędzać materiały, zbierać deski. Potem dawała je ludziom. Zmarłych było wielu, trzeba ich było pochować, ich krewni robili nosze z desek i mogli nosić zmarłych. Mama jeździła do szpitala położniczego, przynosiła im resztki jedzenia. Zabierała rannych do szpitala.

Najstraszniejsze było to, że kiedy jeździła po mieście i próbowała pomóc, nie wiedziałam, co się z nią dzieje i czy wszystko jest w porządku. Kiedy wracała wieczorem, płakaliśmy. Mama opowiadała, że kiedy przejeżdżała obok Azowstali, zobaczyła w lusterku wstecznym, jak leci rakieta, która wylądowała kilka metrów od niej. Mama szybko się zatrzymała, ale ta rakieta nie wybuchła, utknęła w asfalcie i wyszedł z niej dym. To było bardzo straszne. Nie wiadomo było, co może się w każdej chwili wydarzyć, życie może zostać po prostu przerwane.

Jak zdecydowaliście się wyjechać?

Był 16 marca, nawet nie wiedzieliśmy, że tego dnia uda nam wyjechać. Myśleliśmy, że lewy brzeg jest odgrodzony od centrum rzeką Kalmius i fabryką Azowstal, więc będziemy mogli przewieźć to, co nam zostało, do Hałabudy i utrzymać obronę centrum, bo mosty można wysadzić i dywersanci z lewego brzegu do nas nie dotrą.

Ale moja mama się dowiedziała, że Rosjanie weszli już na Plac Wolności. To było bardzo blisko nas, miasto było właściwie otoczone. Poza tym byliśmy w wielkim niebezpieczeństwie z powodu aktywizmu mojej matki, poza tym była lokalnym politykiem. Takich działaczy szukano.

Potem, kiedy wyjechaliśmy, okazało się, że ktoś wszedł do naszego mieszkania, szukając mojej mamy. Wszystko porozrzucali, wynieśli, co się dało, mieszkanie oblali benzyną i chcieli spalić. Ale sąsiedzi nie dali, bo w mieszkaniu obok mieszkał przykuty do łóżka starszy mężczyzna. W ten sposób udało się uratować mieszkanie, ale wszyscy, którzy byli z nami spokrewnieni, byli w niebezpieczeństwie, więc nie pozwoliliśmy nikomu tam zamieszkać.

Zebraliśmy się w pół godziny i wyjechaliśmy. W samochodzie razem z naszymi znajomymi było nas siedmioro i mój pies. W ogóle był masowy wyjazd poprzedniego dnia, ale wtedy mama i tata wyciągali rannych.

Jechaliśmy bez konkretnej trasy, nie było zielonych korytarzy. Było bardzo niebezpiecznie, po drodze mogliśmy zostać ostrzelani. Podczas jazdy widzieliśmy kilka samochodów z białymi flagami, ludzie wieszali białe tkaniny na lusterkach, pisali „dzieci”.

Nie jechaliśmy centralnymi ulicami, tylko wzdłuż wału blisko morza, tam z bocznych ulic dołączyły do nas inne samochody i staliśmy się kolumną. Udało nam się wydostać z miasta małymi wioskami, bo np. Berdiańsk był już zajęty.

Było wiele posterunków, 20, może więcej. Przy każdym nas zatrzymywano, oczywiście większą uwagę zwracano na mężczyzn, zwłaszcza młodych. Tatę odpuszczali, bo niedługo będzie miał 50 lat, a przez te 21 dni w Mariupolu wszyscy się zestarzeliśmy, poza tym nie mogliśmy się umyć, byliśmy brudni od kurzu ze schronów i piwnic.

To było bardzo stresujące. Kiedy przejeżdżaliśmy przez posterunki, za każdym razem szukaliśmy w samochodzie czegoś, co mogłoby sprowokować Rosjan lub zwrócić na siebie ich uwagę i rzucaliśmy jakieś rzeczy na drogę. Flagi ukraińskie, ulotki wyborcze mojej mamy, wszystkie wyrzuciliśmy, zakopaliśmy w ziemi.

Na jednym z punktów kontrolnych tata zdał sobie sprawę, że ma w kieszeni mały nóż kuchenny. Myśleliśmy, że to może być niebezpieczne. Nie wiem, dlaczego go nie wyrzuciliśmy, mama schowała go do plecaka. Na jednym z posterunków została poproszona o otwarcie tego plecaka. Obserwowałam to z okna. Pamiętam, że kiedy otwierała plecak, rękojeść tego noża wystawała. Zobaczyłam, że mama zaczęła się trząść. Szybko jednak udało jej się je zamknąć ten plecak. Gdy tylko opuściliśmy posterunek, nóż również wyrzuciliśmy.

Na posterunkach rosyjscy żołnierze prosili nas o tabletki na gardło lub inne lekarstwa. Nie daliśmy nic, bo tego nie mieliśmy, ale nawet gdybyśmy mieli, nie dalibyśmy.

Od razu pojechaliście w kierunku Polski?

Dotarliśmy najpierw do Zaporoża. To niedaleko Mariupola, w czasie pokoju podróż trwała około pięć godzin, ale jechaliśmy dwa dni. Godzina policyjna zaczynała się o 17:00 i wtedy nie mogliśmy jechać, bo było niebezpiecznie. Zatrzymywaliśmy się w wioskach mijanych po drodze, nocowaliśmy w szkołach. Ludzie tam byli bardzo przyjaźni. Urządzili szkoły dla uchodźców najlepiej, jak potrafili. Nieśli wszystko, co mieli, jedzenie, ubrania.

Z Zaporoża udaliśmy się do Winnicy. Byliśmy tam przez około dwa tygodnie z krewnymi. Następnie udaliśmy się do Iwano-Frankiwska, gdzie kierownik fundacji, w której pracowała moja mama, zaproponował, żebyśmy pojechali do Warszawy. Mama nie chciała mnie narażać na ryzyko, bo cała Ukraina była ostrzeliwana, więc zgodziliśmy się jechać do Polski.

Jesteś studentką pierwszego roku. Gdzie się uczysz?

Studiuję europeistykę na Uniwersytecie Warszawskim, ale moim marzeniem było dostać się do Akademii Mohylańskiej w Kijowie. Postanowiłam, że nie zdradzę swojego marzenia, więc też tam się uczę zdalnie.

Czy po zwycięstwie Ukrainy chcesz wrócić do domu?

Oczywiście, bardzo. Żyję teraz w takim stanie zawieszenia, jakby w dwóch światach. Mieszkam w Warszawie, studiuję, ale moja dusza jest w Ukrainie. Śledzę wszystkie ataki rakietowe i bardzo się martwię. Tutaj w Warszawie boje się bardziej niż wtedy, gdy byłam w Mariupolu. Tam nie czułam, jak poważne było niebezpieczeństwo, że każda chwila może być ostatnią. A od kiedy już jestem bezpieczna, zdałam sobie sprawę, jak wielkie było zagrożenie i teraz bardzo martwię o tych, którzy tam zostali.

Po zwycięstwie planuję powrót na Ukrainę. Swoją przyszłość widzę w Kijowie. Jestem pewna, że Mariupol się odbuduje. Teraz zdobędę wiedzę i zwrócę ją Ukrainie, chcę uczestniczyć w odbudowie gospodarki.

Materiał ukazał się w Radiu 357, w audycji Na dachu świata



Publikacja tego tekstu jest współfinansowana ze środków Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności w ramach programu RITA - Przemiany w regionie, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji oraz ze środków Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.