Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Barszcz / 24.08.2023
Emilia Sułek

"Dlaczego ludzie w Ukrainie giną, a ja żyję w pokoju?" Od półtora roku za naszą granicą trwa wojna

Że wojna wybuchnie 24 lutego, wiedziałam dzień wcześniej. „Przyjadę na Dzień Kobiet”, piszę do przyjaciółki z Charkowa. „Oszalałaś?”, odpisuje w przeciągu sekund. „Dziś w nocy zacznie się ostrzał”.
Foto tytułowe
(Shutterstock)


Do trzeciej sprawdzam wiadomości. Potem zasypiam. Budzę się w innej rzeczywistości. „Zaczęło się”, oświadczam mieszkańcom mojej komuny w Zurychu. Mieszkamy w 50 osób. To eksperymentalny coliving w środku miasta. Współdomownicy patrzą na mnie bez wyrazu. Ja chodzę jak porażona. Liczę godziny do demonstracji. Lutowy mrok na ulicy ściska mnie w gardle. Ukraińcy chcą śpiewać hymn. Szwajcarzy uciszają: demonstracja ma być milcząca.

Pierwszy tydzień spędzam, czekając na wolne, żeby tylko uciec do Polski. W środku mnie coś krzyczy, że trzeba wracać do domu. Być może to atawistyczne pragnienie powrotu do zagrożonego gniazda. K., znajoma Polka z Zurychu, ma ten sam odruch.

Wreszcie lecę. Rano na lotnisku panie piją prosecco, panowie czytają rubryki biznesowe. Ja wszędzie widzę niebieski i żółty. Dzwonię do K., która do Polski poleciała przede mną: „Czy to możliwe, że nagle wszyscy noszą te dwa kolory?”. „Wydaje ci się”, studzi mnie. Jej też wszystko wydaje się niebiesko-żółte.

Niebiesko-żółte na pewno są jednak wstążki, które nosi załoga polskiego samolotu. Niebiesko-żółte chorągiewki na autobusach w Warszawie. Niebiesko-żółte flagi w oknach. Miasto wydaje mi się jakieś podniosłe. Coś jest w powietrzu. Solidarność? Współodczuwanie? Tak jakby ludzie rozumieli się bez słów. Mogę uścisnąć komuś rękę i wyrazić tym wszystko. Mogę objąć nieznajomego. Mogę zacząć płakać i nikt się nie zdziwi. Mogę rzucić kurwą i wszyscy będą wiedzieć, czemu.

Społeczeństwo zmienia się w wielką organizację pozarządową. To, że każdy działa, wydaje się tak naturalne jak oddychanie. Jeszcze na lotnisku B., kuzyn z Warszawy, przesyła mi listę zakupów: sprzęt wojskowy, rzeczy dla ludności cywilnej. Pojadą do Równego, stamtąd ochotnicy zabiorą je na front. Odkrywam nieznane dotąd światy wojskowej aprowizacji, a w tych znanych – nowe płaszczyzny porozumienia.

W osiedlowej aptece szukam środków przeciwbólowych. Farmaceutka wykłada na ladę różne rodzaje. Patrzę jej w oczy, jakby to był skok na bank: „Potrzebuję więcej. Dużo więcej”, mówię. Kobieta milknie. „To dla Ukrainy? Dam pani wszystko, co mam”. Za chwilę przynosi z zaplecza kartony. Oczy ma szkliste. To dopiero początek wojny.

W sąsiednim sklepie kupuję skarpety i kalesony. Tu też szybko mnie rozszyfrowują. „Jaki rozmiar tych gaci?”, rzuca sprzedawczyni. „Każdy ”, odpowiadam cicho. Kobieta spogląda na mnie uważnie. „Jeśli do Ukrainy, to niech pani weźmie te. Są najcieplejsze”. Przy kasie koszyk, w nim wstążki, niebiesko-żółte, każda z malutką agrafką. „Jak mam chwilę wolnego, robię takie, o”, wyjaśnia sprzedawczyni. Za chwilę wejdzie kolejna klientka. Pyta o materiał, na flagi. „Niebieski i żółty właśnie się skończył. Niech pani zajrzy jutro”.

Siatki maskujące kupuję w szkole. B. zdobył nawet mundur: polski, ale to bez znaczenia. Są plecaki, kanistry z benzyną, latarki, leki. Poza tym worki z kaszą. Zawieziemy je na granicę dwoma samochodami. Stamtąd też odbierzemy dwójkę dzieci z Równego. Ich rodzice, z Ukrainy, pracują w Warszawie. Dzieci zostały u dziadków.

Na granicy tłum ludzi czeka, patrząc na wschód. Absurdalność tej linii, która wisi przed nami w powietrzu, razi nas w oczy. Tu pokój, tam wojna: tak zdecydowała arbitralna decyzja politycznego losu. Co jakiś czas z granicy podjeżdżają utytłane w błocie samochody wysłużonych modeli. Jednym z nich przyjeżdżają dzieci. Przekazuje nam je dziadek, schludny pan o niedzisiejszych manierach. Całuje dłoń, błyska szarmancko zębem. Odbiera od nas sprzęt i zawraca do domu. Tych spotkań nie da się chyba opisać słowami.

Zahaczamy o drugie przejście graniczne. Tam, w hali do koszykówki, łóżko przy łóżku. Pachnie tymczasowością i detergentami. Weźmiemy stamtąd rodzinę z Żytomierza. Kobieta, dzieci i pies: uciekli, jak stali, z jednym plecakiem na ich czworo. Ukołysane szumem silnika dzieci zasypiają od razu. Matka oszczędnie opowiada o nocnej ciszy między alarmami przeciwlotniczymi. I o ostatnim papierosie na balkonie świeżo wyremontowanego mieszkania. Obiecujemy przyjechać, kiedy będzie po wszystkim. Na razie zawozimy ją do Bydgoszczy.

Po drodze mijamy kolumny samochodów. To zmotoryzowana wędrówka ludów w środku Europy. Za kierownicą ludzie z Danii, Szwecji, Austrii. Rzucili wszystko, by ratować uciekających przed wojną. Facet z Holandii przejechał Polskę bez złotówki w kieszeni. Daję mu kanapki i wymieniam euro. Były wojskowy z Danii przyjechał busem pełnym żołnierskiego ekwipunku. Szwed prosi o mój numer, żebym pomogła tłumaczyć rozmowy z kobietą, którą wiezie do Gdańska. Mąż jest na froncie, zdążył ją jednak zawieźć na granicę, razem z dwuletnią córką. Ukrainka i Szwed nie mają wspólnego języka. O trzeciej nad ranem przyjdzie wiadomość: dojechali.

Z powrotem w Warszawie, razem z K. robimy regularne kursy po mieście: Modlińska – Centralny –Wschodnia. Wozimy pieluchy, podpaski, wszystko co potrzebne ludziom, którym dworce i hale sportowe dają chwilowy dach nad głową. Sami chowamy się przed marcowym deszczośniegiem. Patrzymy na przesuwający się po chodniku tłum. Pełno w nim ludzi zawieszonych na niewidzialnej gumie. Idą bez celu, zwolnieni z trybów normalnego czasu. Tylko pogoda niespacerowa, bo taki ziąb. Kobiety w dresach, jakby miały oglądać film na netflixie. Do kanapy tak strasznie im daleko. Pary nastolatków grzeją twarze blaskiem telefonu. W najlepszej kurtce, w najlepszych butach. Powiew modowej awangardy z Ukrainy, którą przywiały wichry złej wojny.


Na Wschodniej i Centralnym ta wojna ma twarz kobiet, dzieci i nastolatków. Ma jednak też twarz mężczyzny. I jego głos. Któregoś dnia, po zrobionym transporcie, wpadamy do znajomych. Nakarmią nas makaronem i emocjami. Chwilę przed naszym przyjściem odkryli Kalinę, hymn tej wojny. Na nagraniu z Kijowa Andrij Chływniuk w mundurze i z karabinem. Ani ja, ani K. nie jesteśmy wielbicielkami mundurów. Przy tej piosence coś nas jednak dławi. Zmarznięte do kości, nawet w domu siedzimy w kurtkach. Kiedy na balkonie trzęsiemy się, kurząc cienkie papierosy, mówimy: „Ci w Kijowie to mają zimno”. Myślami jesteśmy tam. Żeby tylko Kijów nie upadł. W tych dniach to nasze główne zmartwienie. I nasz strach, gdy co rano czytamy wiadomości.

Zdążę jeszcze wpaść do Krakowa, odebrać dziewczynę z Donbasu, której jakimś cudem udało się uciec spod ostrzału. Ktoś dał jej mój numer, nie zna w Polsce nikogo. Na dworcu tłumy. Rodziny, dzieci, koty, psy, szynszyle. Cały naród ucieka, ten ludzki i ten zwierzęcy. Wolontariusze roznoszą karmę dla ludzi i zwierząt. W przejściu podziemnym kobieta, koło osiemdziesiątki, siedzi na jakichś paczkach. Grube palto, chusta w kwiaty. Je jabłko, może z własnego sadu. Obiera je kozikiem, skórki lądują na wełnianym podołku. Wygląda, jakby własną wieś rzadko opuszczała. A tu wojna wygnała ją zagranicę. Jej widok pośród dworcowego Armagedonu wyciska mi łzy z oczu. Wdech-wydech. Wdech-wydech. Uspokajam się. Wolontariusz proponuje kanapkę. Czerwone oczy bierze za znak, że ja z Ukrainy.

Po kilku tygodniach w Polsce trzeba wracać do normalnego życia, tego w Szwajcarii. Tylko które z nich jest normalne? Zastanawiam się, stojąc w kolejce na Okęciu. Kilka metrów dalej mężczyzna, leci na front. Na ten front. Skąd to wiem, nie wiem. Z wyglądu, z bagażu, z niebiesko-żółtej taśmy na ramieniu. Z ciszy, która go otacza. Znów robi się podniośle. Czy ja mogę mu podziękować w imieniu świata?



Na lotnisku w Zurychu wita mnie zapach komfortu i blask bijący z reklam zegarków. Tu życie toczy się jak zawsze. Tu doznam większego szoku niż na ukraińskiej granicy. Ludzie idą spokojnym krokiem. Jakaś para wraca właśnie z wakacji. Ktoś jedzie w delegację. Te przytłumione emocje, barwy i dźwięki rozwalają mnie bardziej niż widok samotnej kobiety krojącej jabłko na dworcu w Krakowie. Zdejmuję plecak, siadam na ławce, płaczę. Dzwonię do K., wciąż jest w Polsce: „Nie wracaj za szybko. Tu jest trudniej niż tam, bliżej wojny”. Równoległość światów – tego, gdzie ludzie giną i tego, gdzie żyją w beztrosce – rani. Beztroska tutejszego jest trudna do zniesienia, tak rozjechana z rzeczywistością, którą mam w środku.

Do tego te rozmowy:

„Czemu Ukraina nie podda się po prostu?”, pyta współlokator w mojej komunie. Pytanie to słyszę wiele razy. Nie wiem, jak sobie z nim radzić. Czasem mówię: „A gdyby Francja chciała zabrać Szwajcarii Genewę, to oddałbyś tak po prostu?”. Okazuje się, że to co innego. Czasem tłumaczę: „Tu chodzi o wolność, godność, tożsamość. Chodzi o prawo. Rosyjska napaść na Ukrainę jest wbrew prawu”. Ten zabieg też nie pomaga: w odniesieniu do naszej części Europy logika działa inaczej.

„Boisz się?”, pyta inny lokator. „Czego? Wojny w Polsce? Wojny światowej?”, zgaduję. „A ty?”, odwracam pytanie. On nie wie, jego to jakby mniej dotyczy. Z podobnym pytaniem dzwoni znajomy z Niemiec, z zawodu historyk zresztą. Właśnie założył rodzinę i dom chciałby kupić, z ogródkiem. Ani w Ukrainie, ani w Polsce, tylko pod Berlinem, na przyjemnym przedmieściu. Już znalazł coś odpowiedniego, ale teraz – w obliczu wojny – boi się inwestować. Co o tym myślę, pyta, jakbym była doradcą do spraw nieruchomości. W 2014 roku, kiedy Putin zabierał się do aneksji Krymu, ten znajomy mówił: „Niech Ukraina odda Putinowi Krym, skoro mu tak zależy. O nic więcej nie chodzi”. Dziwiłam się wtedy: „Czyżby? A z Hitlerem jak było?”. Dziś tamtą rozmowę pamiętam tylko ja.

Wnioski są proste: cudze łatwiej się rozdaje. Nieważne: ziemię, wolność czy pieniądze. Prawo ma chronić głównie nas samych. Czy chroni innych, to mniej nas obchodzi. A polityka w tak zwanej Europie Wschodniej jest postrzegana na Zachodzie trochę jak konflikt w piaskownicy: Jak Putin chce łopatkę, to Zełeński powinien mu ją oddać. Po co się tak upierać? To pytanie ciągnie się za mną od lutego.
Ratusz Miejski w Zurychu

Wojna martwi jednak ludzi i tu, w błogosławionej pokojem szwajcarskiej komunie. Tylko że inaczej. Destrukcja planety, to robi planetarne wrażenie. Za wszelką cenę należy powstrzymać Putina przed użyciem broni atomowej. Pójść na ugodę. Złożyć ofiarę, najchętniej z kawałka Ukrainy. Ludzie serio mówią takie rzeczy. Serio też uznają mnie za małostkową, kiedy odpowiadam, że bardziej martwi mnie zniszczenie tu i teraz. To, które już się dzieje, a nie to, do którego dojdzie, jeśli Putin istotnie naciśnie guzik. W Ukrainie ekosystemy, zwierzęta, ludzie, dziedzictwo kultury – wszystko ginie teraz. Trauma po tym będzie się ciągnąć przez lata.

„Jesteś uprzedzona do Rosji. Trzeba porzucić te wasze nacjonalizmy”, pisze kolega na telegramie. I dalej: „Jeśli dojdzie do wojny jądrowej, to będzie prawdziwa tragedia”. Wściekam się: „Ta wojna to już jest tragedia. Dopiero jak w Ciebie osobiście coś walnie, dostrzeżesz jej tragizm?”. Brak mi cierpliwości do uprzejmości. You’re so Polish!, przychodzi wiadomość zwrotna. Nie wnikam, co to znaczy.

„Masz atawistyczną skłonność do bohaterstwa. Gdybyś miała zginąć, myślałbyś inaczej”, to kolejna rozmowa w domu. „Inaczej to znaczy jak? Neutralnie?”, pytam. „Dlaczego ludzie w Ukrainie giną, a ja żyję w pokoju? Ich życie mniej jest warte?”. Nie, nie jestem za wojną, nie kocham się w mundurach i nie pasjonuje bronią. Nie mogę jednak zapomnieć dłoni ze świeżym manikiurem na asfalcie w Buczy. Nie mogę pozbyć się myśli o tych, którzy porzucają normalne życie, by tego życia bronić i swoje własne narażać. O tych, co giną „za wolność naszą i waszą”. W mojej komunie takie hasła to abstrakcyjna materia. Ukraina jest z innej planety. To znaczy, że z innej planety jestem i ja.

Sąsiedzi zbierają ubrania, buty i gotówkę. Chcą zawieźć je do Polski, na granicę. Planują rozdawać dziesięciofrankówki ludziom na ulicy. Tłumaczę, że to bez sensu. Sugeruję wpłatę na program pomocowy w Ukrainie. „Ale jaki? Któremu można ufać?”, pytają bezradni. Zaufanie mieliby tylko do szwajcarskiej instytucji. Te inne widzą przez pryzmat dawnych przekazów medialnych o Ukrainie: kraju rządzonym przez dziwnych kacyków, zwanych oligarchami, gdzie drugą naturą człowieka jest korupcja, a prezydentem gwiazda telewizyjnego show. Przyjaciółka z Charkowa powie mi potem, że wiele zachodnich organizacji nie umie działać w Ukrainie. Dziwią się, że jest tam normalnie.

Trudno żyć wojną w kraju, w którym pamięć wojny nie istnieje. W zuryskich kinach leci ekranizacja Na zachodzie bez zmian. Dla widzów to fikcja literacka.

Ludziom w moim domu Europa Wschodnia jawi się mgliście. Kontynent urywa się gdzieś na granicy Niemiec i spada w mroczne odmęty krajów, gdzie natura i polityka rządzą się innymi prawami, kościół szaleje, feminizm jest w odwrocie, gdzie dręczy się ludzi niestandardowych, gdzie zimno i niebezpiecznie, gdzie kobiety malują długie paznokcie, a mężczyźni piją wódkę i idą na wojnę. Polska i Ukraina dryfują w pasie przejściowym między Europą a Rosją, gdzieś na jej rozlanych granicach. Kiedy wspominam, że Europa kończy się na Uralu, ktoś wyciąga telefon, by sprawdzić, gdzie to jest.

Ta wojna to lont dla stereotypów. Ukraina jest dziś w sercu Europy. Historia dzieje się tam, trochę też w Polsce. To wciąż jednak moi zachodni koledzy chcą mi coś tłumaczyć. Niewielu było na Wschodzie, ale każdy wie, jak tam jest. Z werwą relacjonują mi teorie ze szwajcarskiej prasy, wyjaśniając zawiłości ukraińskiej geopolityki. Tłumaczą mi psychologię „ człowieka Wschodu”, mając na myśli także mnie. Odkrywają Żadana i ukraińską literaturę. Wielu specjalizuje się również w politycznej myśli Putina. Przeoczyli tylko, że będzie wojna.

Pudełko z napisem „Ukraina” otwieram tylko prywatnie, w obecności K. i innych znajomych z Polski. Nawet bez słów widzimy ból na naszych twarzach. Pokazywanie komuś spoza tego kręgu zdjęć z Buczy, słuchanie Zełeńskiego albo Kaliny nie budzi zrozumienia. W mojej komunie piosenkę tę puszczę tylko raz. Usłyszę, że to „wojenny kicz” i że kobiety z Europy Wschodniej mają archaiczne gusta.

Czego mi tu, w moim szwajcarskim domu, brak? Brak mi wojny jako informacyjnego chleba powszedniego. Brak mi dzielenia się emocjami i informacjami. O blackoutach, bombardowaniu, losie jeńców z Azowstali. Brakuje mi języka pełnego emocji. Brak złości, wściekłości. Brakuje mi religijnego wręcz podziwu dla Ukrainek i Ukraińców oraz desperacji, która rodzi się z naszej niemocy. Brakuje mi fizycznego przejęcia się skurwysyństwem tej wojny.

Do 24 lutego 2022 roku żyłam złudzeniem, że jestem z Europy, mieszkam w Szwajcarii, jestem obywatelką świata. Wojna obudziła dawne tożsamości. Przetasowała karty. Ja jestem z Polski, z kraju na tyłach frontu. Nawet jeśli ktoś widzi wstążkę na moim swetrze i mówi: „To straszne, co się dzieje w Ukrainie”, jest to spojrzenie z boku. Ten ktoś może być przejęty tak samo jak topniejącym lodem na Grenlandii, głodem w Afryce, ludźmi tonącymi w morzu. To jednak tylko jeden z wielu problemów świata, które ogląda się tu z bezpiecznej wysokości wieży z kości słoniowej.
Emilia Sułek - etnolożka, orientalistka i reporterka. Ukończyła studia magisterskie z antropologii społecznej oraz mongolistykę i tybetologię na Uniwersytecie Warszawskim, posiada doktorat z Uniwersytetu Humboldta w Berlinie. Jej książka oparta na badaniach terenowych w Tybecie ukazała się w Amsterdam University Press. W projekcie ROADWORK, na Uniwersytecie we Fryburgu, badała skutki chińskiej obecności w Azji Środkowej. Obecnie zajmuje się głównie pracą dziennikarską. Pisze książkę o Kirgistanie.

Inne artykuły Emilii Sułek

Ja na tę wieżę weszłam przypadkiem. Bliżej mi do tych na morzu, w białoruskim lesie albo na froncie w Bachmucie. Na dworcu w Zurychu spotykam mężczyznę, z wielką, zepsutą torbą z napisem „Polska”. Pytam, czy mu pomóc. Szuka kolejki po darmowe jedzenie, które gdzieś koło dworca miasto wydaje żyjącym za mizerną zapomogę bieżeńcom. „Wy z Ukrainy?”, uśmiecham się. On dziwi się, skąd wiem. „Bo ja z Polski jestem”, mówię. Podajemy sobie ręce i stoimy przez chwilę. Z nim też rozumiem się niemal bez słów.

Od 24 lutego 2022 roku jestem człowiekiem rozczłonkowanym. Połowa mnie żyje w Szwajcarii, druga w Polsce i w Ukrainie. Jestem człowiekiem, któremu przypomniała się tożsamość. W Szwajcarii wytrzymam tydzień. Za chwilę wsiądę w samolot.

Tekst napisano na konkurs organizowany przez ZAiKSOśrodek Karta My po 24 lutego. Został wyróżniony przez jury konkursowe rekomendacją do druku.