Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Kaukazja > Szaszłyk / 01.10.2023
Bartłomiej Krzysztan

Czy to naprawdę koniec Karabachu?

Po 20 września 2023 roku wiadomo już, że skończyła się kolejna epoka w historii Karabachu. Niby przeczuwano, że wkrótce musi to nastąpić – od zakończenia II wojny karabachskiej nieustanna presja ze strony Baku pogłębiała się coraz wyraźniej. Niemniej takie nagłe zakończenie jest szokujące.
Foto tytułowe
Ormianie uciekają z Górskiego Karabachu (VerMedia @X)


Świat znowu usłyszał o Górskim Karabachu, tym razem z powodu exodusu jego ormiańskich mieszkańców, którzy uciekają, obawiając się czystek etnicznych. Świat słyszy i mówi o Karabachu tylko wówczas, gdy dzieje się coś takiego. Zwykle niewielu w tę stronę spogląda, mimo że stale krzyczą Ormianie i Azerbejdżanie – do siebie, wzajemnie na siebie, i do świata na zewnątrz. Bo i po co spoglądać? To zaścianek wtopiony w górski krajobraz prowincjonalnej części świata na peryferiach Eurazji. Dlatego mało kogo Karabach obchodzi, gdy życie toczy się tam względnie spokojnie. Względnie, bo odgłosy strzałów nigdy po 1994 roku, kiedy skończyła się I wojna karabachska, nie ucichły. Regularnie na linii frontu ginęli żołnierze, a podczas większych eskalacji również cywile. Dopiero jednak gdy przychodzi śmierć na wielką skalę, pojawia się też zainteresowanie świata na zewnątrz.

Gdy świat (szczególnie Zachód) przypomina sobie o Karabachu, wspomina oczywiście o niewinnych ofiarach. W końcu jest światem, który opiera się – przynajmniej deklaratywnie – na humanitarnych wartościach i prawach człowieka. Jednak to, co dominuje, gdy świat znowu spogląda na Karabach, to geopolityka. Bo przecież Karabach to nie tylko Armenia i Azerbejdżan, ale też Turcja, Rosja, Iran, kolektywny Zachód, Chiny, Indie i Pakistan. Za każdym razem zaczyna się snucie potencjalnych strategii i taktyk, rozstawianie pionków na geopolitycznej szachownicy. W oczywisty sposób pomijające szczegół, wpisujące to, co się tam wydarza, w tezę, która akurat jest przydatna w szerszym kontekście. Tak było w czasie wojny kwietniowej w 2016 roku, tak było w czasie II wojny karabachskiej w 2020 roku, tak było w czasie krwawej eskalacji we wrześniu 2022 roku, tak jest również ten teraz. Światu umykają indywidualne ludzkie tragedie.

19 września około godziny 13:00 Azerbejdżan rozpoczął określoną mianem „operacji antyterrorystycznej” ofensywę na Górski Karabach, mającą na celu usunięcie separatystycznych władz i rozbrojenie karabachskiej armii. Spodziewaną, bo od wielu dni toczyły się rozmowy dyplomatyczne prezydenta Alijewa i jego najbliższych współpracowników, a w zachodnim Azerbejdżanie odbywały się wielkoskalowe manewry wojskowe. Azerbejdżańska armia zajmowała kolejne wsie, intensywnie ostrzeliwany i bombardowany był Stepanakert. W ciągu 24 godzin władze separatystycznej enklawy zostały postawione pod ścianą. Aby uniknąć ofiar cywilnych zdecydowały się na rozmowy z Azerbejdżanami.

Po 20 września 2023 roku wiadomo już, że skończyła się kolejna epoka w historii Karabachu. Niby przeczuwano, że wkrótce musi to nastąpić – od zakończenia II wojny karabachskiej nieustanna presja ze strony Baku pogłębiała się coraz wyraźniej. Niemniej takie nagłe zakończenie jest nadal szokujące. Przede wszystkim w wymiarze humanitarnym. Po raz kolejny w skomplikowanej historii ostatnich dwóch stuleci w Karabachu ktoś musi opuścić swoje domy. Tak jak jedni i drudzy w 1904 i 1905, tak jak wówczas, gdy Ormianie opuszczali Szuszę w 1920, a Azerbejdżanie w 1992 roku. Od 200 lat wszystko tutaj toczy się powtarzalnym cyklem.


2013 rok


Do Karabachu pierwszy raz dotarłem w 2013 roku, podekscytowany perspektywą odwiedzenia państwa, które nie istnieje, ale jest. Widząc blokadę, niszczone dronami domy i drogi, exodus ormiańskich mieszkańców górskiej enklawy, dziwię się dziś, jak było to wówczas łatwe. Po prostu wsiadłem w marszrutkę na dworcu Kilikia w Erywaniu i po siedmiu godzinach trzęsienia się po armeńskich drogach przez przełęcze wysiadłem na dworcu w Stepanakercie.

Ten 2013 rok to data symboliczna, bo to wówczas zaczęły się rozpadać przyjęte mechanizmy funkcjonowania separatystycznej republiki w ramach armeńsko-azerbejdżańskiego konfliktu, o czym wtedy nie zdawałem sobie zupełnie sprawy. Podobnie jak ktokolwiek inny. Konflikt przestał być poszukiwaniem kompromisów, jak w czasach Hejdara Alijewa i Lewona Ter-Petrosjana, ale stał się grą o sumie zerowej.


W lutym odbyły się wybory prezydenckie w Armenii, które, przy poważnych zastrzeżeniach międzynarodowych obserwatorów, wygrał Serż Sargisjan, uzyskując ponownie mandat. W Erywaniu wybuchły masowe protesty, a jego rywal Raffi Hovannisjan prowadził strajk głodowy. 9 kwietnia po starciach z siłami porządkowymi ulica ucichła. We wrześniu Armenia, dotychczas zawieszona gdzieś między koniecznością militarnego sojuszu z Rosją i gospodarczym i kulturowym związkiem z Europą, decyzją głowy państwa wstępuje do Eurazjatyckiej Unii Celnej pod egidą Moskwy. To był polityczny zwrot o 180 stopni.

W październiku odbyły się wybory prezydenckie w Azerbejdżanie, które ponownie wygrał Ilham Alijew przytłaczającym, ponad 70-procentowym poparciem. Wybory, których wyniki przypadkiem zostały ujawnione w aplikacji, zanim odbył się sam proces głosowania, były ostatnimi, podczas których zachowywano chociaż pozory demokratyczności. Mimo krytyki Azerbejdżan wyraźnie pokazał światu, że nie pozwoli na ingerencję w swoją podmiotowość i sprawczość. W tym momencie rozpoczął się długi marsz Alijewa do władzy absolutnej.

To był rok, który przez te wydarzenia wyznaczył przyszłość Karabachu. W Armenii kolejne wątpliwe wybory i umocnienie władzy klanu karabachskiego w klientelistycznej, quasi-oligarchicznej formie rozbudziły społeczeństwo obywatelskie, które przez kolejne pięć lat przygotowywało się do oddolnej rewolucji. Jednocześnie w kwestii bezpieczeństwa kraj uzależnił się całkowicie od wymuszonego i nieprzewidywalnego sojuszu z Rosją, która przez aneksję Krymu i agresję w Doniecku i Ługańsku stawała się, przynajmniej w Europie Środkowej, niebezpiecznym pariasem. Wielu zdawało sobie sprawę, że Karabach jest zatrutym jabłkiem, ale w odruchu oddalenia dysonansu poznawczego wzajemnie przekonywano się, że status quo trwać będzie wiecznie.

W Azerbejdżanie konsekwentnie umacniał się klanowy petroautorytaryzm oparty na militarystycznej i agresywnie nacjonalistycznej podstawie. A jego lajtmotywem, legitymizacją, która tłumaczyła wszystkie ograniczenia obywatelskiej wolności, była kwestia odzyskania integralności terytorialnej. Coraz cichsze stawały się głosy poszukujące możliwie pokojowego rozwiązania konfliktu, bez uciekania się do wojny, coraz wyraźniejsze – te domagające się militarnej interwencji w separatystycznym regionie. Azerbejdżan dywersyfikował relacje, zbroił się, czerpiąc z różnych źródeł, i czekał na właściwy moment. Nie było wątpliwości, że cierpliwość ostatecznie poskutkuje reintegracją Karabachu z resztą Azerbejdżanu.


Pustka i brak


Wtedy, w 2013 roku, chodziłem ulicami Stepanakertu, Szuszy, Askeranu, Martakertu, Kelbadżaru, jeszcze tego nie wiedząc. Spałem w wioskach, jadłem świeże owoce i ciepłe żingalow hac – podpłomyki z zieleniną wypiekane na gorącej płycie. Wieczorami popijałem to wszystko tutowką, lokalną wódką z owoców białej morwy. Pojechałem do Gandzasaru i Dadiwanku, świętych miejsc kościoła ormiańskiego. Pamiętam, że najbardziej fascynowała mnie wówczas kuriozalność samego bytu, jakim była separatystyczna, nieuznawana przez nikogo republika pośród gór. Spotykałem turystów z Zachodu, zafascynowanych przedziwnym politycznym tworem gdzieś na skraju Europy. Oglądałem miejsca pełne ormiańskiej historii, widziałem życie. Oglądałem też miejsca pełne muzułmańskiej historii, widziałem pustkę i brak. Widziałem też pozostałości po śmierci i nienawiści – ruiny budynków zniszczonych w czasie pierwszej wojny, cmentarze pełne grobów z datami między 1988 i 1994 rokiem. Cmentarze z tymi datami oglądałem wielokrotnie później też w Azerbejdżanie i Armenii, kiedy odwiedzałem bakijską aleję Szahidów i erywański Jerablur. Bo konflikt stał się moją pracą – pisałem o nim reportaże, teksty analityczne i przede wszystkim akademickie.


Bywałem potem w Karabachu często. Zbierałem wszystko, co mnie zainteresowało, nawet jeśli do niczego miało się nie przydać – dokumenty, zdjęcia, ślady przeszłości, nawet tanie pamiątki przesiąknięte banalnym nacjonalizmem. Ale przede wszystkim interesowały mnie świadectwa, opowieści i wspomnienia. Początkowo w tych opowieściach doszukiwałem się wspomnień samej wojny – i rzecz jasna, one tam były. Doszukiwałem się politycznych opowieści, strategicznych rozważań, a znajdowałem smutne wspomnienia o ludziach, którzy odeszli w okrutnych czasach. Ale najwięcej w tych opowieściach zawsze było życia – intensywnego, pełnego zapachu lata, którego owoce pozwalały przetrwać długą i mroźną zimę. Życia przed – za czasów sowieckich, kiedy nie miało znaczenia, czy do świątyni się chodzi w piątek, czy w niedzielę, czy woli się kawę, czy herbatę. I życia po – oczekiwania, że to, co w oczywisty sposób było stanem wyjątkowym, zmieni się w permanentną rzeczywistość. Z drugiej strony słyszałem historie o niezwykłości Karabachu, o pozostawionych domach i tęsknocie za utraconą ziemią, która musi kiedyś znaleźć swój kres. Te opowieści zebrane w Karabachu, od Azerbejdżan, którzy stali się po pierwszej wojnie wewnętrznymi uchodźcami, opowieści Ormian z Armenii, pomogły mi lepiej zrozumieć, o co w istocie w tym wszystkim chodzi.

Zarówno Ormianom, jak i Azerbejdżanom zawsze się wydaje, że Karabach i ich prawo do niego jest czymś szczególnym, wyjątkowym, niepowtarzalnym, pozbawionym analogii w jakimkolwiek miejscu na świecie. A w istocie chodzi o przywiązanie do ziemi, przyzwyczajenie i chęć spokojnego życia. A więc uniwersalne doświadczenie ludzkie. Chodzi więc trywialnie o to, co zwykle – szary człowiek oczekuje spokojnego życia, którego mieć nie może, bo narcyzm małej różnicy staje się doktryną wykluczającej ideologii. Znajdowałem zatem w tym konflikcie to, co badawczo interesowało mnie szczególnie: technologie władzy, eksploatacja przeszłości i pamięci oraz instrumentalizowanie wartości i emocji w ramach ideologii, zwłaszcza – nacjonalizmu.

A teraz to, co zebrałem, staje się na oczach świata bolesną historią, pamięcią traumatyczną, dramatycznym doświadczeniem. Bo ze wszystkich możliwych scenariuszy, które można było zrealizować, właśnie wydarza się ten najgorszy. Tak samo jak najgorszy scenariusz zrealizował się w 1988 roku, kiedy Azerbejdżanie zostali zmuszeni opuścić swoje domy w Armeńskiej SRS, a Ormianie swoje w Azerbejdżańskiej SRS, i w 1994 roku, kiedy Azerbejdżanie musieli opuścić swoje domy w Karabachu i w siedmiu okupowanych rejonach wokół niego. Bo ten konflikt toczy się wokół najgorszych scenariuszy, tak jakby jakiś mściwy demiurg za każdym razem wybierał najgorszą dopuszczalną opcję. I do tego taką, która nie może oznaczać zamknięcia i zakończenia.


Koniec Karabachu?


W kolumnie do wyjazdu z Karabachu do Armenii przez korytarz laczyński na przejściu Berdzor ustawia się wielokilometrowy korek. Z każdą godziną do Sjuniku, najbardziej na południe wysuniętej armeńskiej prowincji, przybywa coraz więcej uchodźców. W rozklekotanych ładach i wysłużonych toyotach schowane jest wszystko, co tylko udało się zabrać. W korku stoją ludzie, którzy przeżyli dziewięć miesięcy blokady, w tym niemal trzy całkowitej, kiedy do Karabachu z zewnątrz nie docierało praktycznie nic, wliczając to lekarstwa ratujące życie i żywność. Ludzie, którym zawalił się cały świat. Są wśród nich i tacy, którzy opowiadali mi, że kiedy będzie trzeba, będą bronić Karabachu, swojej świętej ziemi, do ostatniej kropli krwi. Ale w pewnym momencie okazało się to niemożliwe. Zbyt wiele niewinnych żyć trzeba by poświęcić, żeby walczyć za przegraną sprawę. Czekają więc na moment, kiedy w Armenii rozpoczną nowe, równie niepewne jak dotychczasowe życie. Bo czy ten konflikt w tym momencie się kończy?

Bartłomiej Krzysztan jest adiunktem w Instytucie Studiów Politycznych PAN i niezależnym analitykiem. Zajmuje się antropologią polityczną, pamięcią zbiorową i konfliktami na Kaukazie.

Inne artykuły Bartłomieja Krzysztana
Znając jego historię, trudno przypuszczać, by był to definitywny koniec. Zbyt wiele razy – w 1868 roku, gdy stawał się częścią guberni jelizawietpolskiej, w 1921 roku, kiedy bolszewicy decydowali o przynależności sowieckiego Karabachu, w 1994 roku, gdy podpisano protokół z Biszkeku, przynajmniej niektórym wydawało się, że to już koniec, że sprawa jest zamknięta. Zawsze decydując ponad głowami samych zainteresowanych. Wiedząc też, jak wielkie znaczenie sam konflikt między Ormianami i Azerbejdżanami ma dla tożsamości narodowej w Armenii i jeszcze bardziej w Azerbejdżanie, trudno podejrzewać chęć jego zakończenia, bo i komu miałoby na tym zależeć? To przecież języczek u wagi dla tych, którym zależy na zewnętrznej kontroli kaukaskiej beczki prochu. To, co widzimy, spoglądając na tragedię Ormian zostawiających swoje domy, to niestety zapewne tylko kolejny etap, nowe rozdanie kart.