Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Wyszywanka / 08.10.2023
Jarosław Kociszewski

Bestialstwo spędza sen z powiek nawet doświadczonego badacza. Wrocław jest nieoczywistą sceną historii polsko-białoruskiej

Oficjalnie podaje się liczbę 22 tysięcy ofiar obozu kołdyczewskiego, ale podejrzewam, że było ich więcej. Nikt dokładnie ich nie liczył – mówi Ihar Melnikau. – W archiwach jest też dużo zdjęć, w tym przerażające fotografie z ekshumacji. Siedziałem w nocy i prawie się popłakałem, patrząc na twarze ludzi, którzy wśród zniszczonych ciał próbowali znaleźć swojego ojca, matkę albo dzieci. Całe rodziny były ofiarami tego okrucieństwa.
Foto tytułowe
Ihar Melnikau trzymający wydruk pocztówki przedstawiającej Stadion Olimpijski we Wrocławiu (fot. FRP)




Czasy, gdy Stadion Olimpijski we wschodniej części Wrocławia nazywał się Hermann Göring Sportfeld – ku czci otoczonego ponurą sławą marszałka Trzeciej Rzeszy – minęły. Został jednak świadek historii: charakterystyczny obiekt sportowy otoczony parkiem. Stadion powstał w 1929 roku i wbrew nazwie nie rozgrywały się na nim igrzyska olimpijskie, choć w 1938 roku, dwa lata po zwycięstwie w Berlinie, występował na nim niemiecki mistrz olimpijski w pchnięciu kulą Hans Woellke urodzony w Bischofsburgu, obecnym Biskupcu.

Dobrze zbudowany blondyn reprezentujący Trzecią Rzeszę świetnie musiał się odnajdować w tym miejscu, gdzie przed bramą główną, na widocznym do dzisiaj cokole pośrodku otoczonego kolumnadą placu stał postument masywnego, nagiego mężczyzny z pochodnią, symbolizującego ówczesny kult tężyzny fizycznej i idealnego nadczłowieka kreowanego przez nazistów.

To moment, w którym krzyżują się ślady historii polsko-niemiecko-białoruskiej, na co uwagę zwraca Ihar Melnikau, historyk i publicysta wyjmujący z torby kopię pożółkłej pocztówki pokazującej bramę główną stadionu w latach 30. ubiegłego wieku. Patrząc na to zdjęcie, porównując je z umiejscowieniem ceglanej wieży stadionu, bramy i pustego już cokołu po zdenazyfikowanym atlecie, udaje się nam nawet znaleźć dokładne miejsce, w którym niemal wiek wcześniej fotograf ustawił swój aparat.

– To miejsce naprawdę mnie wzruszyło, kiedy przeszedłem rok temu, szukając śladów przedwojennego Breslau – mówi Ihar Melnikau. – Szukałem i znalazłem tamtą wieżyczkę, napisy. To, co widać na pocztówce. Do dzisiaj odbywają się tu mecze i myślę, że uczestniczący w tych imprezach kibice przychodzą nie tylko na widowisko sportowe, ale odwiedzają swego rodzaju muzeum. Dla mnie jako dla historyka to bardzo ważne – dodaje. Pochodzący z Białorusi, a dzisiaj mieszkający we Wrocławiu Melnikau podkreśla, że jego podejście nie wynika z nostalgii do okresu przedwojennego. Uważa, że fizyczne ślady historii pomagają ludziom zrozumieć nie tylko dawne, dramatyczne czasy, ale także historię współczesną, mimo że miasto, w którym żyją, się zmieniło. Znajduje w nim nie tylko inspiracje do poszukiwań i kwerend naukowych, ale także nową perspektywę patrzenia na polsko-białoruską historię, którą od dawna stara się popularyzować.

– Nigdy nie lubiłem pojęcia „kresy”, natomiast co ono oznacza, tak naprawdę zrozumiałem dopiero we Wrocławiu – mówi Melnikau. – Miasto jest teraz polskie, ale kiedyś to był teren zupełnie innego kraju. Dzięki temu zrozumiałem te kresy wschodnie i kresy zachodnie. Tutaj czuję się jak Indiana Jones, który szuka ciekawostek, rzeczy, które są powiązane z różnymi krajami, a jak je znajdzie, czuje się zwycięzcą, bo znalazł skarb.

Przeszłość, którą bada Melnikau, z pozoru wydaje się oczywista. Najważniejsze w jego opowieści są jednak szczegóły, tak jak w przypadku historii pocztówki z wizerunkiem mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą Hansa Woellkego przypadkowo kupionej na wrocławskiej giełdzie staroci. Sportowiec urodził się na Warmii, odniósł sukces w sporcie i z biegiem czasu stał się funkcjonariuszem reżimu Hitlera. Sprzedawca był szczerze zaskoczony, że potencjalny klient nie tylko zainteresował się starym, niepodpisanym zdjęciem, ale od razu rozpoznał niemal zapomnianego dzisiaj kulomiota, który stał się jednym z symboli nazistowskich nadludzi.


Chatyń jak Katyń


Melnikau rozpoznał Woellkego na starym zdjęciu nie dlatego, że interesuje się historią sportu, ale dzięki zgłębianiu bolesnych dziejów rodzinnej Białorusi. Mistrz olimpijski wybrał karierę nazistowskiego aparatczyka w okupowanej Białorusi i tam 22 marca 1943 roku został zastrzelony w zasadzce przez radzieckich partyzantów na obrzeżach niewielkiej wsi Chatyń w obwodzie mińskim. W odwecie naziści, w tym żołnierze oddziału SS Oskara Dirlewangera, którzy rok później mordowali mieszkańców warszawskiej Woli, zniszczyli wieś i żywcem spalili jej mieszkańców.

W latach 60. władze radzieckie wybudowały na tym terenie pomnik, a wieś Chatyń stała się symbolem zbrodni popełnionych na Białorusinach. W Polsce funkcjonuje teza, że władze sowieckie celowo spośród wielu innych spalonych wsi upamiętniły Chatyń, aby przez podobieństwo nazw osłabić pamięć o Katyniu. Melnikau jest jednak sceptyczny, podkreślając, że partyzanci mogli być bardzo aktywni w tej okolicy po prostu z powodu bliskości Mińska i tamtejszego lotniska.

Ihar Melnikau - doktor historii, adiunkt Instytutu Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się okresem międzywojennym na terenie województw północno-wschodnich II RP, przedwojennej granicy polsko-radzieckiej na Białorusi, oraz służby Białorusinów w przedwojennym Wojsku Polskim. Autor 15 monografii historycznych. Laureat nagrody im. L. Sapiehy w 2020 za zachowanie historycznej spuścizny Białorusi.


Historyk tropiący ślady historii polsko-białoruskiej we Wrocławiu trafił na mroczną opowieść żołnierzy ochotniczego, kolaboracyjnego 13. Batalionu Schutzmannschaft SD odpowiedzialnych za jedne z najstraszniejszych zbrodni nazistowskich na Białorusi. Przez pięć lat Melnikał zbierał materiały dotyczące przeszłości Baranowicz i badał historię obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że coś takiego tutaj znajdę. I tutaj, we Wrocławiu, w archiwum IPN-u, znalazłem szczególne ciekawostki. Sprawy zwykłych, młodych ludzi, którzy w czasie wojny stali się mordercami w najgorszym tego słowa znaczeniu – opowiada w drodze do gmachu sądu w centrum miasta. To właśnie w tym miejscu w latach 50. ubiegłego wieku sądzono i skazano zbrodniarzy z Kołdyczewa.


Tragedia Kołdyczewa


Kołdyczewo była niedużą wsią należącą do jednego z posłów polskiego Sejmu, na tyle mało znaczącą, że trudno znaleźć o niej notatki w archiwach dotyczących okresu międzywojennego. Jednak w czasie II wojny światowej stała się symbolem tragedii mieszkańców Białorusi. Ofiarami tamtejszych oprawców byli nie tylko Białorusini, ale także przedstawiciele innych narodowości, w tym Polacy i Żydzi.

– Czytając wielostronicowe dokumenty śledcze z lat 40. i 50., byłem w szoku – mówi Melnikau. – Wyobrażałem sobie to miejsce jak scenę z horroru, gdzie zionie czarna dziura, do której ludzie trafiają i znikają. Obóz zbudowano 1942 roku, dlatego że w okolicy zaczęła działać partyzantka radziecka i polska, AK-owska. Niemcy nic nowego tam nie wymyślili. Powielili rozwiązanie stosowane w innych miejscach, gdzie chcieli tępić partyzantów. Oczywiście było o to trudno, dlatego pacyfikowali zaplecze i mordowali ludzi mających kontakty z partyzantami. Różnymi partyzantami, nie tylko radzieckimi – podkreśla.

Obóz w Kołdyczewie był miejscem, z którego po prostu nie było wyjścia. Straż pełnili głównie białoruscy ochotnicy z okrytego ponurą sławą 13. batalionu SD. W większości byli to prości ludzie w wieku od 18 do 30 lat. Niektórzy z nich wcześniej służyli w Wojsku Polskim, a nawet walczyli w kampanii wrześniowej w 1939 roku. Do tej grupy należał pierwszy komendant obozu Sergiej Bobko. W okresie międzywojennym był podoficerem Wojska Polskiego i służył w garnizonie warszawskim. Pracował też na Poczcie Głównej w Warszawie. Podczas kampanii wrześniowej trafił do niemieckiej niewoli, a następnie podjął współpracę z Trzecią Rzeszą, wrócił do Baranowicz, a pnąc się po szczeblach kariery kolaboracyjnej, został komendantem obozu koncentracyjnego.

W Baranowiczach i Kołdyczewie pierwszy raz został użyty Gaswagen, czyli mobilna komora gazowa, ciężarówka, w której ofiary duszono spalinami. W ten sposób uśmiercono wielu więźniów obozu, w tym Żydów przywiezionych z Czech oraz ponad 150 przedstawicieli okolicznej inteligencji polskiej – księży i urzędników przedwojennej administracji, ale też zwykłych Polaków, którzy mieli nieszczęście trafić w ręce zbrodniarzy. Ucieczki z Kołdyczewa kończyły się najczęściej tragicznie. W 1944 roku więźniowie zrobili podkop pod płotem i przeszli na drugą stronę. Część z nich od razu złapano, w tym młodego, rannego Żyda. Strażnicy białoruscy dobili go, gdy powiedział, że nie jest w stanie iść. Podczas procesu jeden z nich przyznał się do tego, twierdząc, że w ten sposób pomógł ciężko rannemu człowiekowi.

Po otwarciu masowych grobów po wojnie oczom śledczych ukazał się prawdziwy horror. Wśród ekshumowanych zwłok dorosłych ludzi znajdowano szczątki wielu dzieci, a także zwykłe, drewniane pałki. Podczas procesów oprawcy zeznawali, że dobijali nimi rannych bądź mordowali dzieci. Czasem roztrzaskiwali niemowlęta o ściany budynków. Uważali, że wyświadczali im w ten sposób przysługę, bo skracali męki konającym albo po zamordowaniu matek zabijali sieroty, które według nich i tak nie miały już po co żyć.


Posłuchaj podcastu:



Śmiech i płacz


Melnikaua zaskoczyło mnogość źródeł w archiwach IPN-u. Znalazł dokumenty polskich służb specjalnych, co jest zrozumiałe, skoro postępowanie toczyło się w Polsce, ale także bardzo dużo dokumentów KGB radzieckiego z Białorusi i KGB białoruskiego.

– W pewnym momencie zacząłem się śmiać, bo zobaczyłem setki kart KGB-owskich, do których nie miałem dostępu w Mińsku – mówi historyk. – Co ciekawe, z tymi dokumentami prawie nikt nie pracował. Są w języku rosyjskim i nawet nie wszystkie zostały przetłumaczone na polski. Co więcej, gdy ludzie poszukiwali informacji o losie bliskich, ofiar Kołdyczewa, w zasadzie nie przeglądali dokumentów rosyjskich.

Wiele wspomnień i zeznań pochodzi z Izraela. Pod koniec lat 40. i na początku 50. polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwracało się z prośbą do nowopowstałego państwa żydowskiego o pomoc w dotarciu do świadków zbrodni w Kołdyczewie, a Izraelczycy odpowiadali. Stąd w archiwum jest wiele dokumentów służb konsularnych PRL-u i odpowiedzi izraelskich, zazwyczaj w języku angielskim, które następnie tłumaczono na polski.

(for. FRP)
– Oficjalnie podaje się liczbę 22 tysięcy ofiar obozu kołdyczewskiego, ale podejrzewam, że było ich więcej. Nikt dokładnie ich nie liczył – mówi Melnikau. – W archiwach jest też dużo zdjęć, w tym przerażające fotografie z ekshumacji. Siedziałem w nocy i prawie się popłakałem, patrząc na twarze ludzi, którzy wśród zniszczonych ciał próbowali znaleźć swojego ojca, matkę albo dzieci. Całe rodziny były ofiarami tego okrucieństwa.


Spojrzeć w twarz oprawcy


Po upadku Trzeciej Rzeszy wielu sprawców usiłowało ukryć się w Polsce. Przykładowo Sergiej Bobko, etniczny Białorusin, został Stefanem Bukowskim. Kilku szukało schronienia na ziemiach odzyskanych, w okolicach Wrocławia będących wówczas swego rodzaju polskim dzikim zachodem. Uważali, że skoro starych mieszkańców już nie ma, to nikt ich nie rozpozna i w ten sposób będą spokojnie żyć w zajętych budynkach i mieszkaniach.

Śledczy ich znaleźli. W trakcie przesłuchiwań zbrodniarze próbowali kłamać, udawać kogoś innego, wymyślać niestworzone historie, jednak udało się zebrać wiele dowodów i świadków pamiętających tragedię Kołdyczewa. Główni oskarżeni – Bobko oraz dwaj strażnicy Aleksandr Leusz i Aleksandr Weronik – dostali karę śmierci, którą następnie zamieniono na długoletnie więzienie. Pierwszy komendant obozu bronił się, tłumacząc, że zakładał jedynie obóz przejściowy, a nie koncentracyjny, i nie odpowiada za to, co się tam działo po jego odejściu w 1943 roku. Sąd tej argumentacji nie przyjął. Bobko wyszedł na wolność w latach 70.

Co ciekawe, Mikołaj Kalko, ostatni dowódca straży w Kołdyczewie, został złapany przez władze polskie w 1947 roku, które jednak przekazały go żołnierzom radzieckim. Po przewiezieniu do Związku Radzieckiego stanął przed sądem i usłyszał wyrok wieloletniego więzienia za zdradę ojczyzny. Po raz drugi stanął przed sądem w 1962 roku w Baranowiczach, czyli na terenie radzieckiej Republiki Białorusi, gdzie obowiązywała kara śmierci. Wraz z kilkoma innymi oprawcami z Kołdyczwa został wówczas rozstrzelany. Po odzyskaniu wolności Bobko został na Dolnym Śląsku. Odnalazł go w Legnicy leciwy już weteran AK, który w 1943 roku otrzymał rozkaz wykonania wyroku śmierci na zbrodniarzu, i zapukał do drzwi. Gdy Bobko otworzył, AK-owiec powiedział, że ma wiadomość z Baranowicz. Zbrodniarz zrozumiał, o co chodzi, choć weteran polskiego podziemia nie przyszedł go zabić. Chciał jedynie spojrzeć w twarz oprawcy, który w Kołdyczewie zamordował jego siostrę.


Trudna prawda


Ihar Melnikau podkreśla, że pomimo upamiętnienia obozu kołdyczewskiego wiedza na temat zbrodni i jej skali na Białorusi jest znikoma. W Polsce jest jeszcze gorzej. Co więcej, pojawiły się publikacje utrzymujące, że był to obóz białoruski stworzony w celu niszczenia inteligencji polskiej. Historyk wprost nazywa to głupotą.

(fot. FRP)
– To był obóz zbudowany przez Niemców w celu niszczenia ruchu partyzanckiego, którego ofiarami byli przedstawicieli różnych narodowości, Żydzi, Polacy, Białorusini, Rosjanie, Tatarzy i przedstawicieli innych narodów – podkreśla. – Zbrodniarzami i ochroniarzami byli etniczni Białorusini, natomiast fakt, że nosili biało-czerwono-białe naszywki na mundurach SD, nie znaczy, że to było wojsko białoruskie. To byli ludzie, którzy kolaborowali z Niemcami i razem z Niemcami ponoszą odpowiedzialność za zbrodnie nazistowskie na terenie Białorusi.

Fałszywe tezy pojawiają się też w Białorusi. Niedawno historyk rozmawiał z młodym Białorusinem twierdzącym, że w Kołdyczewie zabijali żołnierze Wojska Polskiego, czyli Polacy. – I tu mu wywaliłem całą prawdę, że to byli etniczni Białorusini, którzy faktycznie byli żołnierzami Wojska Polskiego w latach 30., ale to nie znaczy, że byli Polakami – opowiada. – Dla niego był to szok. Płakał i dziękował za trudną prawdę.

Melnikau wydał na Białorusi książkę Kolaboracja, anatomia zdrady, w której opisał różne aspekty współpracy mieszkańców Białorusi, choć nie tylko Białorusinów, z niemieckimi władzami okupacyjnymi podczas II wojny światowej. Historyk przybliża w niej działalność kolaborantów na terenie swojego rodzinnego Bobrójska, ale także opowiada o policji okupacyjnej i jej zbrodniach. Jeden z rozdziałów poświęcony jest tragedii Kołdyczewa.

– W trakcie badania dokumentów archiwalnych, szczególnie przez pierwszych 10 czy 15 dni, miałem problemy ze snem – wspomina Melnikau. – Po prostu przeżywałem tragedię tych ludzi. Straszna była świadomość, że tacy młodzi, moi rodacy, popełnili tyle zbrodni wojennych. Pewnego razu jeden z kolegów z Polski zauważył, że żaden Białorusin nie przeprosił za zbrodnie popełnione przez Białorusinów w Kołdyczewie. Odpowiedziałem jednym z moich artykułów, że ja, wnuk dwóch kombatantów, weteranów, którzy walczyli przeciwko Niemcom w szeregach Armii Radzieckiej, jeden pod Warszawą, drugi pod Królewcem, przepraszam. Przepraszam Polskę, Polaków, Żydów, za zbrodnie dokonane przez moich rodaków w okresie II wojny światowej na terenie Kołdyczewa.

Historyk zaznacza, że zdarzenia te wymagają nie tylko badania, ale wiedza o nich musi być upowszechniania zarówno wśród Białorusinów, jak i Polaków. Konieczne jest opowiadanie o historii i związkach między Polską i Białorusią w sposób obiektywny, naukowy i pozbawiony naleciałości ideologicznych. Melnikau ponosi konsekwencje takiego podejścia. W rezultacie w ojczyźnie uważany jest za historyka propolskiego, a w Polsce otrzymuje łatkę agenta reżimu.

Jarosław Kociszewski - publicysta, komentator, przez wiele lat był korespondentem polskich mediów na Bliskim Wschodzie. Z wykształcenia jest politologiem, absolwentem Uniwersytetu w Tel Awiwie i Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Obecnie jest ekspertem Fundacji "Stratpoints" i redaktorem naczelnym portalu Nowa Europa Wschodnia.

Inne materiały Jarosława Kociszewskiego

– Jak z tego wybrnąć? – pyta retorycznie. – Wszędzie piszę, że praca historyka białoruskiego ma ciąg dalszy i jest potrzebna. W rezultacie z publikowanych przeze mnie materiałów i źródeł korzystają i Polacy, i Białorusini, poznając naszą wspólną historię. Stąd wiem, że ta praca jest potrzebna. Nie mogę zwracać uwagi na ludzi, którzy mnie próbują ugryźć. Tam jestem agentem polskim, tutaj jestem agentem rosyjskim czy probiałoruskim. Ale trzeba iść dalej, bo jeśli będzie się zwracać uwagę na prowokacje, nieuprawnioną krytykę, to pojawi się ryzyko, że w pewnym momencie opuści się ręce. Czy będzie to na korzyść społeczeństwa białoruskiego i polskiego? Na pewno nie. Czy skorzystają na tym nasi wrogowie? Na pewno tak.

Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 142 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.