Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Barszcz / 07.11.2023
Bartosz Panek

Życie na polsko-białoruskim pograniczu. Trzy historie w cieniu kryzysu humanitarnego

Trzy mieszkanki polsko-białoruskiego pogranicza mówią. O tym, jak na ich życie wpływa kryzys humanitarny wywołany obecnością uchodźców, którzy nie mogą przekroczyć granicy. O tym, co zmienił mur w pasie przygranicznym. O tym, jakie lęki uruchamia pobyt wojska i służb mundurowych.
Foto tytułowe
Fot. Małgorzata Klemens




– Nie możesz nawet powiedzieć, co się dzieje w twojej rzeczywistości – Ewa od początku stawia sprawę jasno. – To jest po pierwsze cholernie niebezpieczne, bo to, co powiem, ktoś może wykorzystać. A po drugie jakbym mówiła, czego naprawdę doświadczam, to nikt by w to nie uwierzył.

Małgorzata mieszka na skraju Polski, 700 metrów od granicy. Kiedyś lubiła być sama w domu. Dziś się boi. Jeśli wychodzi, to stara się przemykać niezauważona. Mówi, że jej ziemski raj zamienił się w piekło.

Paulina, zza kierownicy auta, którym jedziemy przez powiat hajnowski, pokazuje wojskowy radar. – Już się przyzwyczailiśmy do takich widoków – mówi z ironią. – Militaryzacja nam się opatrzyła.

Ewa Moroz-Keczyńska jest antropolożką, animatorką białoruskiej społeczności w Hajnówce i społeczniczką. Małgorzata Klemens to fotografka przyrody. Paulina Siegień jest politolożką, pracuje jako dziennikarka. Wszystkie mieszkają w otulinie Puszczy Białowieskiej. Z tej perspektywy opowiedzą o codzienności na polsko-białoruskim pograniczu. O tym, jak na ich życie wpływa kryzys humanitarny wywołany obecnością uchodźców, którzy nie mogą przekroczyć granicy. O tym, co zmienił mur w pasie przygranicznym. O tym, jakie lęki uruchamia pobyt wojska i służb mundurowych.


Już miałam wszystko pokładane


Małgorzata nie mówi dużo. Jej precyzyjne, ostre słowa podkreślają ból.

– Rzadko bywam w lesie. Nie mam siły, by chodzić częściej.

– Gdzie jesteśmy? – pytam, bo nawigacja gubiła drogę.

– O, w najpiękniejszym miejscu na świecie! Tak przynajmniej mi się wydawało jeszcze dwa lata temu. Mieszkam przy granicy na południowo-zachodnim skraju Puszczy Białowieskiej. Podobne emocje wyrzuca z siebie Ewa, kiedy siadamy na schodach hajnowskiego Muzeum Kultury Białoruskiej.

– Zobacz, jaka fajna zapalniczka – Ewa wyjmuje papierosa. – I co jest na niej napisane.

– „Najstarszy las w Europie: Puszcza Białowieska” – czytam na głos.

– Kocham to miejsce. Wybrałam je, żeby się tu zestarzeć. Już miałam wszystko pokładane. Wiedziałam, co i jak będzie. A teraz zmiana. Strefa była, strefy nie ma. Teraz jest niby normalnie, znowu nie ma strefy, ale jakby była.

Paulina, kiedy krążymy po Hajnówce, zastanawia się, czy to jest już jej miasto. Przeprowadziła się w te okolice, kiedy poznała męża. Pochodzi z oddalonych o sto kilometrów Łosic, dużo mniejszych i nie tak wielokulturowych jak Hajnówka.

– Jest tu mniejszościowy duch i pewna różnica kulturowa, ale wydaje mi się, trochę paradoksalnie, że nie ma drugiego takiego miejsca w Polsce, który pozwalałoby tak dobrze czuć się dobrze osobom spoza tego regionu.


Fot. Małgorzata Klemens
Miejsce przeznaczone


Małgorzata mówi o tym samym, choć nie wprost. Mieszkała w dużym mieście, prowadziła intensywne życie towarzyskie. W pewnym momencie stwierdziła, że potrzebuje czegoś zupełnie innego. – Wsiedliśmy z mężem do samochodu i objeżdżaliśmy wschodnią część Polski. I trafiliśmy na to miejsce.

Stała tu wtedy drewniana, zapadająca się chałupa, niezamieszkana od 30 lat. Wszystko było ruiną, ale Małgorzata postawiła warunek: to albo nic. Czuła, że to siedlisko stanie się jej miejscem. Kiedy dom i ziemia zostały kupione, mąż Małgorzaty wybrał się do sąsiadów. Jedna ze starszych kobiet opowiedziała mu swój sen. Widziała samolot krążący nad lasem i nad opuszczonym siedliskiem. „To znak, że ktoś się tu sprowadzi” – powiedziała staruszka. I że idzie nowe.

– Mój mąż zjawił się u niej następnego dnia. I powiedział, że to my się sprowadzamy do tego siedliska.

Małgorzata przez wiele lat uważała, że to miejsce przeznaczone jest jej rodzinie, a ona, jej mąż i ich córka są przeznaczeni temu miejscu.


Fot. Małgorzata Klemens
To było najpiękniejsze miejsce na Ziemi


Ewa tutaj się urodziła i wychowała, ale, jak mówi, uciekła z postanowieniem, że nigdy nie wróci. Wróciła 20 lat temu. Poukładała sobie życie z przekonaniem, że będzie dobrze. – Nie ogarnęłam jednak tego, że ktoś będzie umierał w moim lesie. Albo że ktoś w moim lesie nie będzie miał co pić. A to było najpiękniejsze miejsce na Ziemi.

Na wyciągnięcie ręki miała dziką, dziewiczą przyrodę. Opowiada, że od 2017 roku panował tu spokój – ucichły piły, ustała wycinka puszczy. Można było obserwować, jak las się odnawia. Ta sielanka (a może po prostu normalność) trwała do sierpnia 2021 roku. Wtedy do Hajnówki dotarły informacje o Usnarzu Górnym, czyli o wypchnięciu w tej przygranicznej wsi uchodźców z Polski do Białorusi. Powstała patowa sytuacja: ani Polska nie chciała tych ludzi, ani Białoruś.

– Rzeczywiście się bałam. Czułam, że to się rozleje na całą puszczę.


Fot. Małgorzata Klemens
Czy musimy zasłużyć na sympatię służb


Przejażdżka autem z Pauliną pozwala obserwować nadgraniczną codzienność. Mijamy grzybiarzy (ubrani w nieprzemakalne kurtki niosą wiklinowe kosze), żołnierzy albo turystów (biegający poboczem wysportowani mężczyźni mogą równie dobrze służyć w armii, co być cywilami, którzy odpoczywają na Podlasiu) i radar. Paulina, znów ironicznie, zauważa, że to najwyraźniej jeden z tych radarów, który nie był w stanie odnotować białoruskich śmigłowców nad Białowieżą 1 sierpnia 2023 roku, choć mieszkańcy doskonale je zauważyli i zrobili im zdjęcia, które potem krążyły w mediach społecznościowych.

Jedziemy dość wąską jak na drogę wojewódzką szosą, chociaż zdecydowanie szerszą niż wiele tych, po których przemieszczają się mieszkańcy tej okolicy. Ale nie w tym rzecz. Mija nas furgonetka Poczty Polskiej, za nami jedzie wojsko (rozpoznajemy po rejestracjach), a z naprzeciwka nadjeżdża samochód Straży Granicznej. Zagęszczenie służb jest widoczne. Czy normalne? Paulina się waha.

– Obecność Straży Granicznej nigdy nie była tutaj nienormalna. A nadobeność wojska… My się do niej przyzwyczajamy. Na pewno jest w tym dużo pokazu siły.

Znajomy Pauliny, ekspert w zakresie bezpieczeństwa, zaskoczył ją niedawno stwierdzeniem, że jeśli lokalni mieszkańcy podchodzą ze sceptycyzmem do służb, to służby mają prawo podejrzewać mieszkańców o to, że wspierają grupy migrantów.

– Ja nawet nie chcę tego komentować. Czyli my musimy zasłużyć na sympatię służb, żeby nie łamały naszych praw obywatelskich? Jeśli ktoś się potrzebuje napić, to trzeba mu dać wody. Jeżeli ktoś jest głodny, trzeba go nakarmić.


Fot. Małgorzata Klemens
Stój, bo strzelam


Małgorzata, która fotografuje przyrodę, przestała chodzić do lasu, bo się boi. To, co wypełniało całe jej życie, nagle zostało jej odebrane. Jej strach wziął się z tego, że dwukrotnie mierzono do niej z broni. Raz przy domu, a raz w lesie, kiedy poszła na spacer z aparatem. Usłyszała wtedy poruszającą się obok postać. Po chwili żołnierz w kominiarce wymierzył do Małgorzaty z broni i zagroził: „Stój, bo strzelam!”. – Powiedziałam mu: „Spójrz, do kogo mierzysz, człowieku. Mierzysz do obywatelki Polski”. Ale jakby nie słyszał, tylko „Stój, bo strzelam, stój, bo strzelam”.

Po takim doświadczeniu nie idzie się do lasu tak, jak szło się wcześniej. Wojska jest w puszczy sporo. Trudno przewidzieć reakcję każdego z żołnierzy. To często młodzi mężczyźni, chłopcy, przysłani z drugiego końca Polski. Co mogą wiedzieć o niuansach podlaskiej historii i wrażliwości ludzi pogranicza?


Przemytnik z nimi


Ewa, kiedy zapala papierosa, zaznacza, że już rzuciła palenie. Ale wróciła do nałogu, gdy była wystraszona i spanikowana. Sięgnęła po papierosa odruchowo. – No a potem to już poszło.

Udzielała pomocy humanitarnej rodzinie z Bliskiego Wschodu. Przekazywała lekarstwa, w tym insulinę. I nagle zobaczyła wojsko – żołnierzy nacierających na cywili. Słyszała okrzyki:

„Mamy ich, mamy ich!”. A potem: „Przemytnik z nimi jest!”.


– A ja się podnoszę i mówię: „Panowie, nie przemytnik, tylko osoba miejscowa”. A oni tylko poprawiają kominiarki i przeładowują broń.


Zrobiło się inaczej


Kiedy Małgorzata musi zostać sama w domu, prosi znajomych, by do niej zajrzeli. Podejrzewa, że zmaga się z traumą po stanie wyjątkowym. Przypomina sobie sceny z tamtego czasu: wyłapywanie ludzi ukrywających się w lesie, mundurowych biegających po wsi, wchodzących bez pytania na teren prywatny, świecących halogenami w okna domów. Helikoptery, które bardzo nisko zawieszały się nad dachami. I drony – Małgorzata wychodziła do ogrodu, a nad jej głową unosił się zwiadowczy bezzałogowiec.

Fot. Małgorzata Klemens
Małgorzata żyje z lękiem, bo sam nie chce zniknąć, choć próbuje go przełamywać, idąc do lasu. Zawsze jednak trafia na ślady ludzi, którzy trafili tu w czasie swojej tułaczki: znajduje dziecięcy bucik albo podarte ubranie. Widzi też zniszczenia, to już dzieło służb, czyli porozjeżdżane drogi, miejsca po ogniskach, góry śmieci i tak zwane papierzaki, czyli toalety w rezerwatach. – To świątynia przyrody. Traktowaliśmy ją z najwyższym szacunkiem.

„Zrobiło się inaczej” – to zdanie w opowieściach bohaterek często się przewija. Po otwarciu korytarza migracyjnego przez Białoruś i Polskę Ewa zawiesiła plany na przyszłość. Nie wiadomo, czy turystyka będzie się rozwijać, a jeśli tak, to w jakim kierunku. Na razie widać, że ubywa gości. A wśród tych, którzy przyjeżdżają, też panuje strach. Ewa opowiada, że policja podczas kontroli drogowych na tak zwanych checkpointach straszy ludzi tekstami o żołnierzach Putina na Białorusi, że trzeba się ich bać. Ewę to złości, bo potem tacy goście nie chcą pójść na wycieczkę do puszczy, choć proponuje im wypad w teren położony 10 kilometrów od granicy. Złości ją jeszcze jedna rzecz.

– Mamy wojsko, mamy mur. Wszyscy nas chronią. Czego tu się bać? Irytuje mnie, że ktoś z zewnątrz, nie stąd, zawłaszcza moją przestrzeń. Zachowuje się tak, jakby nasze okolice należały tylko do służb. Nie chcę żyć w miejscu, gdzie ktoś mi będzie ciągle zadawał pytania, dokąd i po co idę. Nieważne, że nie muszę odpowiadać, ale to, że on ma kominiarkę, bo chyba wstydzi się swojej twarzy, to jest słabe, prawda?


Czemu nie mam odwagi


Małgorzata pod koniec sierpnia zabrała znajomych na spacer po puszczy. Blisko granicy. Wojsko próbowało zatrzymać całą wycieczkę. Chcieli legitymować wszystkich jej uczestników, choć – jak podkreśla Małgorzata – nie mają takich uprawnień.

– Poszliśmy dalej. A oni zastąpili nam drogę. Zapytałam, czy jesteśmy zatrzymani. Usłyszałam, że nie. Zapytałam więc żołnierza, dlaczego nie chce nas przepuścić. Opowiedział, że dalej jest zakaz przebywania. Prosiłam, żeby podał podstawę. Nie potrafił. Złoszczę się, że moje prawa są ograniczane. Dlaczego się boję pójść na grzyby tam, dokąd chodzę od 20 lat, tylko dlatego, że to miejsce leży blisko granicy? I czemu nie mam odwagi pójść w miejsca, do których mogę pójść, a jednak nie chodzę?


Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Ludzie już tego nie kupują


Okolice Hajnówki, zamieszkałe w większości przez – w skali całego kraju – mniejszość białoruską, z rezerwą traktują działania służb. Jako główny powód takiego podejścia Paulina Siegień wskazuje bliskość granicy. Oficjalna narracja weryfikuje się na co dzień. Ludzie widzą, że nazywany murem płot nie spełnia swojej podstawowej funkcji, czyli nie zatrzymuje migracji. Co jakiś czas słychać opowieści o obławach prowadzonych przez wojsko 20 kilometrów od granicy. Migranci przechodzą przez płot i idą dalej. Wojsko zajmuje się ich zawracaniem. Na południowym skraju Podlasia, pod Hajnówką i Białowieżą, nie wierzy się oficjalnej narracji o obronie granic, o obawie przez grupą Wagnera i oddziałami białoruskimi.

– Wojsko zajmuje się tutaj polowaniem na ludzi – twierdzi Paulina.

– To mocne określenie – zauważam.

– Pewnie jeszcze rok temu byłabym bardziej uważna w doborze słów. Ale już teraz, po wybuchy afery wizowej, nie mam złudzeń. Wiemy, że mundurowych wykorzystuje się jako dekorację polityczną. Jak frajerów, bo ktoś gdzie indziej za duże pieniądze tworzył inny szlak dla migrantów. I wreszcie to, co widzimy, nie poprawia naszego poczucia bezpieczeństwa. Nie wyjaśnia, z jakimi sytuacjami możemy się zetknąć.

– I w twoim otoczeniu muszą być osoby, które myślą inaczej i być może czują się bezpieczniej dzięki zwiększonej obecności wojska, policji i straży granicznej.

– My nie jesteśmy szaleni. Rozumiemy doskonale, że istnieją obiektywne, militarne zagrożenia. Sytuacja w regionie stała się bardzo napięta. W Ukrainie trwa wojna, a Białoruś jest w niej współagresorem. Każdy sobie życzy, żeby służby i wojsko reagowały na te zagrożenia. A tymczasem, gdy rozpoczęła się pełnoskalowa agresja Rosji na Ukrainę, wycofano stąd sporo wojska. Można się było spodziewać prowokacji, a mimo to żołnierze odjeżdżali. Ludzie już tego nie kupują.

Nie daje mi spokoju jeszcze jedna myśl. Okolice Hajnówki i Bielska Podlaskiego to teren doświadczony agresywnym działaniem powojennego podziemia narodowego – oddziałów Romualda Rajsa „Burego”, które podpalały wsie, dopuszczały się gwałtów, kradzieży, zabójstw. Zbrodni wojennych i czystek etnicznych. Jeszcze w 2005 roku pisali o tym historycy Instytutu Pamięci Narodowej. Mam przeczucie, że wydarzenia sprzed prawie 80 lat, ale i wcześniejsze, związane z bieżeństwem, nadal rzutują na relacje między cywilami a mundurowymi. Dzielę się tą myślą z Pauliną Siegień, która nie wyklucza takiej interpretacji, choć nikt o tym nie mówi otwarcie. Politolożka przywołuje koncepcję kondycji mniejszościowej, która w polskim kontekście wciąż czeka na wnikliwy opis, a która tłumaczy specyfikę Podlasia, gdzie wciąż aktualne jest pytanie o przynależenie do mniejszości w monoetnicznym i monowyznaniowym państwie.

Fot. Małgorzata Klemens
– Jednym z elementów kondycji mniejszościowej jest strach. Bo to większość ustala reguły gry. Ty się możesz do nich tylko dostosować. Nie ma większego znaczenia, czy większość jest bardziej liberalna, czy też nacjonalistyczna. Działają tu głęboko zakorzenione kody kulturowe, niezależne od poziomu wykształcenia i światopoglądu, że mniejszość powinna udowadniać swoją lojalność wobec większości. A większość czuje się właścicielką państwa. Paulina sądzi, że jeśli na południowym skraju Podlasia pojawia się wielu ludzi w mundurach, nie wróży to nic dobrego. Dlatego też w swojej okolicy nie zauważyła entuzjastycznego poparcia dla haseł „Murem za mundurem” ani dla akcji lepienia pierogów dla żołnierzy i robienia im skarpet na drutach.

– No bo z czym nam się to kojarzy? Kiedyś był drut kolczasty. Teraz jest nowocześniejszy i się nazywa drutem żyletkowym. Tak, on się kojarzy z więzieniami, z obozami, z gettem. Mury powinny runąć, a nie być wznoszone.



Odgłosy wojny


Małgorzacie trudno odnaleźć spokój, w poszukiwaniu którego przeprowadziła się na skraj puszczy. Kiedy zdarza jej się wyjść do lasu o świcie, żeby aparat uchwycił promienie słońca przebijające się przez gęstwinę drzew, towarzyszy jej poczucie ambiwalencji. Z jednej strony cieszy się ze spaceru, z bycia w naturze. Z drugiej – nie przestaje myśleć o ludziach, którzy umarli tu z głodu albo wyczerpania, którzy doświadczyli przemocy i bólu. – Wiem, że to nie moja wina. Od dwóch lat czuję wewnętrzny smutek. Ciężko mi pozwolić sobie na radość.

Małgorzata czuje obecność osób przechodzących z Białorusi do Polski. Od strony granicy słyszy strzały. Nie wie, kto strzela, bo nie ma odwagi, by podejść i sprawdzić, kto używa broni. Gdy słyszy komunikaty nadawane z granicy w różnych językach, dostaje jasne sygnały, że w jej lesie są ludzie. – Mam świadomość, przez co przechodzą.

Bartosz Panek - reporter, dziennikarz, dokumentalista z dwudziestoletnim stażem radiowca. Laureat kilku krajowych i zagranicznych nagród, w tym Prix Italia za reportaż radiowy. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. W lecie 2020 roku opublikował książkę reporterską o Tatarach Polsce. Pracuje nad kolejną – tym razem o drugim życiu PGR-ów.

Inne artykuły Bartosza Panka
Małgorzata słyszy jeszcze hałas. Czasem o piątej rano przez wieś sunie kolumna kilkudziesięciu pojazdów. Jak na wojnie. Budzą się wszyscy sąsiedzi.

– Co słychać od strony lasu, kiedy nie słychać tych komunikatów? – pytam. Słońce powoli zachodzi, jest wrześniowy wieczór.

– Teraz słychać gwiżdżącą sóweczkę. Półtora miesiąca temu, w ciepłą noc, wyszłam na podwórko, żeby jej posłuchać. Nagle usłyszałam krzyki: „Mamy ich, mamy czterech!”, a potem tylko krzyk bólu. Słyszałam, jak ktoś zadaje komuś ból. Ja w takiej sytuacji zamieram. To dla mnie odgłosy wojny.



Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 142 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.