Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Barszcz / 27.11.2023
Bartosz Panek

"Nigdy nie mieliśmy aż tak niekulturalnych rządów reżimu". Poeta o czasach trudnych

Andrej Chadanowicz przyjeżdża czasem na wykłady do Wilna. Mija jeden z zaułków, patrzy na domy i przez pół minuty cieszy się iluzją, że jest w Mińsku na ulicy Kuźmy Czarnego.
Foto tytułowe
Andrej Chadanowicz (po środku) na VII Festiwalu Góry Literatury we Włodowicach, 2021 r. (Wiki Commons)




Kiedy Andrej Chadanowicz przyjechał pod koniec 2021 roku do Ośrodka „Pogranicze” w Krasnogrudzie, przez kilka tygodni cieszył się śnieżną zimą. Chłodna pora roku i oddalenie od większych skupisk – bo Krasnogruda to niewielka wieś na granicy polsko-litewskiej – sprzyjała rozmyślaniom. Białoruski poeta czuł się bezpiecznie, choć codziennie czytał o okropieństwach, które działy się w jego kraju, o tym, co dotyka jego bliskich i przyjaciół. Napisał więc kilka wierszy z myślą o nich. Żeby dodać im otuchy, dać nadzieję.

– Ja sobie wieczorem posiedziałem nad tekstem, a oni rano mogli go przeczytać w internecie – opowiada poeta jesienią 2023 roku.

Spotykamy się w parku otaczającym Willę Decjusza, renesansowy pałacyk w zachodniej części Krakowa. Działa tu stowarzyszenie skupiające twórców kultury i nauki, wspierające pisarzy i artystów. W pałacowej oficynie – domu Łaskiego – są pokoje dla rezydentów. To głównie twórcy pochodzący z krajów objętych konfliktami.

Jest cicho, o tej porze roku skrzeczą sroki i sójki.

– Chce się tu powracać – mówi Andrej. – Idziemy słuchać ptaków – zwraca się do żony, tłumaczki i kulturoznawczyni Maryny Szody.

Kim jest białoruski poeta jesienią 2023 roku? Na pewno kimś, kto nie chce poddawać się głównemu nurtowi. Andrej jest zdania, że teraz pracuje wielki mechanizm propagandy populistycznej, o wiele agresywniejszy w trudnych czasach. W latach wojny mniej słychać liberałów, do głosu dochodzą konserwatyści. A przecież poezja i w ogóle literatura mówią o tym, co łączy. Są o miłości i o przyjaźni w czasach nienawiści.


– Poezja jednak szuka światła w czasach mrocznych.



Andrej Chadanowicz wyjechał z Mińska latem 2021 roku z myślą, że wróci. Dostał trzytygodniowe stypendium Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie. Kiedy już kupił bilet powrotny, okazało się, że w Białorusi ruszyła nowa fala represji nie tylko wobec aktywnych uczestników protestów – głównie polityków i dziennikarzy – ale też wobec twórców i działaczy kultury. Władze rozwiązały niezależny Związek Białoruskich Pisarzy, białoruski PEN Club i wiele innych organizacji. Kierowały przeciwko artystom oskarżenia o szpiegostwo, próbę obalenia reżimu i współpracę z zagranicą.

– Zagranica zawsze brzmi źle, szczególnie Zachód. A Polska jest jednym z największych wrogów reżimu – wyjaśnia Andrej.

Do niektórych jego kolegów mundurowi przyszli z rewizją, innych wezwali na przesłuchanie. Konfiskowali komputery i twarde dyski z gotowymi tekstami. A to przecież, mówi poeta, drobiazg w porównaniu z tysiącami aresztowanych ludzi i więźniami politycznymi. Ci, których dobrze zna, wyjechali z kraju w ciągu dwóch dni. Sam, będąc w Warszawie, doszedł do wniosku, że to nie najlepszy czas do powrotu.

– Nie zdecydowałem się na ten eksperyment i nie sprawdziłem, czym skończyłby się powrót – relacjonuje Andrej Chadanowicz – ale moja żona kilka dni później dostała zaproszenie z komitetu śledczego. Co prawda jako świadek, ale większość tych, którzy przychodzili tam jako świadkowie, już nie wracali do domu. Tak zaczynało się więzienie.

Maryna dodaje:

– Zadzwoniłam do tego urzędnika, który podpisał się na wezwaniu, i wytłumaczyłam, że Andrej już nie mieszka pod wskazanym adresem, bo wyjechał, i dawno go nie widziałam. Powiedział mi, że w porządku, że nie będą mi teraz przeszkadzać. Powiedział to dość spokojnie. Ktoś ryzykuje więcej, ktoś mniej, ale w dzisiejszej Białorusi chyba nikt nie może powiedzieć, że jest wolny od niebezpieczeństwa.

Andrej Chadanowicz to poeta, tłumacz, literaturoznawca i były szef białoruskiego PEN Clubu. Po lecie 2020 roku, kiedy przez Mińsk i inne białoruskie miasta przetoczyła się fala antyłukaszenkowskich protestów, przez pewien czas mieszkał w Austrii wraz ze swoim kolegą Lawonem Barszczeuskim, znanym białoruskim pisarzem i obrońcą praw człowieka. Potem osiadł w Polsce, w miastach literatury UNESCO, proponujących stypendium sieci ICORN pisarzom z krajów, w których istnieje ryzyko prześladowań politycznych. Kilka miesięcy spędził więc w Krakowie, potem rok w Gdańsku, a teraz znów jest w Krakowie. Pytam o to, czym naprawdę zawinił reżimowi i dlaczego poczuł, że musi wyjechać.

Nigdy nie mieliśmy aż tak niekulturalnych rządów reżimu. Represje dotykały dziennikarzy za mówienie prawdy i opozycyjnych polityków. To był nawet pewien luksus, że na twórców patrzono przez palce. Jak na idiotów, kogoś z marginesu.


Lato i jesień 2020 roku zmieniły te zasady. Reżim docenił, że kultura też jest bronią słabych ludzi. I zamiast karabinów maszynowych można nieść plakaty z ważnymi hasłami, śpiewać pieśni, czytać wiersze albo uczyć prawdziwej historii. Andrej przywołuje tamten entuzjazm, żeby opowiedzieć, jak zmieniało się białoruskie społeczeństwo.

Przestawaliśmy być obojętni. Nawiązywały się relacje między ludźmi w wielkich blokowiskach. Nagle się okazało, że warto wiedzieć, jak ma na imię sąsiad.




Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!


Andrej uczestniczył wtedy w osiedlowych i podwórkowych lekcjach Latającego Uniwersytetu, czytał wiersze, śpiewał. Wyruszał tam kilka razy w tygodniu. Niektóre odczyty i koncerty były organizowane na klatkach schodowych. Traktował to jak wydarzenia kulturalne i przejaw biernego oporu.

Wśród uczestników nie brakowało ludzi, których po białorusku nazywa się „ticharami”, czyli tajnych współpracowników służb. Ich zadaniem było nagrać, sfilmować i donieść do bezpieki materiały o opozycyjnych wydarzeniach kulturalnych. Te filmiki bywały powodem aresztowań. Potem pojawiły się mikrobusy, z których wyskakiwali uzbrojeni ludzie. Pałkami i karabinami przeganiali uczestników do środka auta i zabierali do aresztu. Najpierw na dwa tygodnie. Z czasem sądy zaczęły wydawać wyroki kilkuletniego więzienia. Oddolny ruch niezależnej kultury zamilkł.

Andrej żartuje, że ma jeszcze jedną „zasługę” w oczach reżimu. Przełożył na język białoruski „Mury” Llacha i Kaczmarskiego. Po raz pierwszy zaśpiewał ten protest song na jednym z marszy w 2010 roku, podczas poprzednich sfałszowanych wyborów prezydenckich. Dziesięć lat później, dość nieoczekiwanie, liderzy opozycji uznali „Mury” za hymn protestów. Białoruska wersja „Murów” to tekst zaktualizowany, dopasowany do lokalnych warunków.

Kaczmarski nawiązywał do Luisa Llacha i przez te krótkie męskie rymy musiał kombinować. Chyba się z tym męczył. „Wyrwij murom zęby krat”. Nie chciałem, żeby aż tak stomatologicznie to brzmiało po białorusku. A po drugie, mur po wydarzeniach w Berlinie nie był tak aktualny. Aktualne stało się więzienie. Po białorusku to „turma”. Zachowałem mury, ale dodałem do nich więzienie, no i zagrałem na dźwiękach, czyli „Razbury, turmy, mur”.


Połowa lipca 2023 roku, Teatr Wielki w Warszawie. Trwają próby do opery „Dzikie polowanie króla Stacha” w wykonaniu Wolnego Teatru Białoruskiego. To jeden z najbardziej postępowych, rewolucyjnych białoruskich zespołów. Reżyseruje jego założyciel, Nikołaj Chalezin, który kilka lat temu dostał azyl polityczny w Wielkiej Brytanii. Tam też, w Londynie, teatr ma siedzibę. „Dzikie polowanie króla Stacha” to aktualizacja białoruskiej klasyki, powieści pod tym samym tytułem autorstwa Uładzimira Karatkiewicza. Andrej stworzył libretto do tego przedstawienia – wierszowane, tradycyjne, z rymami. Niektóre partie tekstu wykonawcy jednak skandują, wykrzykują w hiphopowych rytmach.

Tekst Karatkiewicza to z jednej strony opowieść historyczna z końca XIX wieku, a z drugiej – wzorowana na książkach Artura Conan Doyle’a fabuła tocząca się na błotach poleskich. Andrej wyjaśnia, że to historia o sile strachu – o tym, jak strach zamienia człowieka w niewolnika. Z drugiej strony jednak pokazuje, że zwycięstwo nad strachem pomaga zwyciężyć na innych poziomach.

Wolny Teatr Białoruski ćwiczy w Warszawie, dlatego że do przedstawienia zaangażował wykonawców i wykonawczynie z Ukrainy. Najłatwiej było spotkać się wszystkim w Warszawie.

Praca nad librettem była dla Andreja okazją do rozważań o naszym kawałku Europy:

Białoruś jest faktycznie okupowana, a siłowicy prawie niczym nie różnią się od dzikich z powieści Karatkiewicza. Polowania terroryzują ludzi, trzymają ich w strachu. Dlatego ta sztuka jest także formą zbiorowej terapii.


Andrej zaznacza, że w jedną noc po 24 lutego 2022 roku zmienił się międzynarodowy stereotyp Białorusinów w Europie. Wcześniej świat patrzył na nich jako ludzi, którzy nie stracili nadziei, choć podjęli nieudaną próbę bezkrwawej rewolucji. Ale 24 lutego rakiety na Ukrainę poleciały z Białorusi. Wbrew woli białoruskiego społeczeństwa.

Jesteśmy w różnych kręgach tego samego piekła


Premiera „Dzikiego polowania króla Stacha” odbyła się w połowie września w londyńskim Barbican Theatre. Przedstawienie reklamowano jako gothic noir, a w recenzjach w brytyjskiej prasie można było przeczytać potem, że jest ono pilną, organiczną odpowiedzią na aktualny kryzys.

Próbujemy policzyć, ilu białoruskich twórców jest teraz na emigracji. Trochę wcześniej niż Andrej wyjechała znana białoruska para pisarzy – Alhierd Bacharewicz i Julia Cimafiejewa. Mieszkają w Niemczech. Poza krajem jest też starszy kolega Andreja, Uładzimir Niaklajeu, mający w walce z reżimem dawne zasługi. Oprócz tego, że jest jednym z czołowych białoruskich poetów, uczestniczył w kampanii prezydenckiej w 2010 roku. Został mocno pobity, trafił do więzienia KGB. Nikt nie wiedział, czy żyje. Przez pewien czas nawet jego żona nie dostawała żadnych informacji. A potem władze nałożyły na niego areszt domowy. W 2020 roku prawie nie uczestniczył w protestach.

Komitet śledczy jednak zaczął wysyłać do niego wezwania. W pewnym momencie usłyszał, że to ostatni raz, gdy wychodzi wolny z przesłuchania. Było jasne, że musiał wyjechać. Na Białoruś nie wrócił też znany pisarz Uładzimir Arłou. Dmitry Strocew, autor książki z poetyckimi reportażami o protestach, mieszka teraz w Berlinie i też nie może wrócić do Białorusi. Młodsza koleżanka Andreja Hanna Komar wyjechała do Londynu po tym, jak trafiła na krótko do więzienia. Andrej ocenia, że razem z dziennikarzami i obrońcami praw człowieka wyjechało około tysiąca ludzi słowa. Oprócz nich – tysiące, czyli ci, którzy poparli protesty.

– Mam podejrzenie, że z liczącej dziewięć i pół miliona Białorusi wyjechało pół miliona osób – szacuje poeta.

Jest wśród nich elita intelektualna, która jako pierwsza wystąpiła przeciwko Łukaszence i jego reżimowi. Robotnicy strajkowali niechętnie, a te protesty, które wybuchły w fabrykach, zostały szybko zduszone. Wyjechali więc informatycy, ludzie biznesu, studenci i doktoranci, aktorzy, muzycy, wykładowcy, nauczyciele. Ludzie twórczy, jak mówi Andrej.

Z perspektywy Maryny sytuacja jest dziwna. Maryna wciąż mieszka w Białorusi, a Andrej wyjechał i nie zdążył wrócić.

– Ile miesięcy się nie widzieliśmy?

– Pięć, sześć – liczy Andrej.

W ostatnim czasie próbuję traktować to nie jak tragedię, ale jak wyzwanie, że trzeba przeżyć, wyczekać, że wszystko się zmieni. Nie planować dużo.


To pytanie jest oczywiste, ale wisi nad nami.

– Tęsknisz za Białorusią?

– No pewnie! Jasne. Czasem przyjeżdżam na wykłady do Wilna. Mijam tam jeden z zaułków, patrzę na domy i przez pół minuty mam iluzję, że jestem w Mińsku, że jadę ulicą Kuźmy Czarnego. Potem samochód skręci w lewo i pojawi się budynek Białoruskiej Akademii Nauk. Skręcam w lewo w Wilnie. Nie ma akademii, ale jest czterdzieści sekund iluzji.

Bartosz Panek - reporter, dziennikarz, dokumentalista z dwudziestoletnim stażem radiowca. Laureat kilku krajowych i zagranicznych nagród, w tym Prix Italia za reportaż radiowy. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. W lecie 2020 roku opublikował książkę reporterską o Tatarach Polsce. Pracuje nad kolejną – tym razem o drugim życiu PGR-ów.

Inne artykuły Bartosza Panka
Odprowadzam Marynę i Andreja na przystanek. Jadą do centrum Krakowa na spotkanie z przyjaciółmi. Nagle ktoś rozpoznaje Andreja, pozdrawia, cieszy ze spotkania z bardem.

Maryna niczemu się nie dziwi:

– Kiedyś tak było w Mińsku, że idziesz z Andrejem ulicą i nagle ktoś go zatrzymuje, chce się przywitać. A teraz tak jest w Wilnie, w Krakowie albo w Gdańsku. Ci, którzy mówili „dzień dobry” na ulicach Mińska, teraz mówią to samo w Polsce i w Litwie. To miłe, ale pokazuje też, jak wielu ludzi kultury i nauki wyjechało z Białorusi.

Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 142 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.