Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Wyszywanka / 30.11.2023
Bartosz Panek

Musiała leczyć Sandro w Polsce. Sprawą zainteresowały się białoruskie służby

Usłyszałam kiedyś takie zdanie, że wszystkie zwierzęta mają głos i wydają go w trudnych sytuacjach. Ale koń, jako jedyny, nawet jeśli będzie cierpiał z bólu, nie powie nic. Skrzywdzisz psa, kota albo ptaka – usłyszysz je. Koń nie wyda żadnego dźwięku. I dlatego musisz po prostu być z nim blisko. Dbać o niego, czytać książki, zdobywać doświadczenie, żeby wiedzieć, kiedy mu pomóc.
Foto tytułowe
Olga Safronova, fot. Bartosz Panek





Pierwsze końskie wspomnienie?


Moja mama jest trenerem jeździectwa. Gdy była w ze mną ciąży, jeździła konno. I dlatego mogę powiedzieć, że urodziłam się na koniu. Konie wokół mnie są od zawsze. Oczywiście wciąż mam w sobie zachwyt, ten stan nie przemija. Te zwierzęta stwarzają cudowną atmosferę. Wsiadasz na konia i nie masz już nic w głowie, oprócz treningu i związanych z nim emocji. To pozwala porozumiewać się bez słów, tylko poprzez ciało. To niesamowite. W hali, gdzie trenuję, powietrze w lecie jest chłodniejsze, a w zimie cieplejsze niż na zewnątrz. Chodzi o to, żeby koń czuł się szczęśliwy.


Twoje życie w Białorusi było miejskie czy związane z wsią?


Pół na pół. Urodziłam się w niedużym mieście, ale mieliśmy małą stajnię w okolicy. Co prawda to dwadzieścia kilometrów, ale kiedy jechałam tam po szkole, podróż zajmowała dwie godziny. Nie było jeszcze szybkich autobusów ani samochodów w każdej rodzinie. Oczywiście dużo wcześniej, jeszcze w wiosce, u babci był koń, który pomagał w wykopkach. Ale to są inne wrażenia. Moje życie było bardziej wiejskie, dlatego że musiałam karmić konie, czyścić ich sierść i kopyta, zmieniać trociny, przywieźć siano. Zresztą nie stać nas było na kupno siana na cały rok. W lecie zwoziliśmy skoszoną trawę i sami ją suszyliśmy.


Jakim rytmem wtedy żyłaś?


Rano szłam do szkoły. Mama jechała do stajni. Po lekcjach dołączałam do niej i trenowałam przez godzinę albo dwie. Wieczorem, około ósmej, wracałyśmy do domu. Jadłam szybką kolację i zasypiałam na dwie godziny. Potem jeszcze przez chwilę odrabiałam prace domowe albo uczyłam się do sprawdzianów. I o szóstej trzydzieści znów pobudka. Ja się bardzo dobrze uczyłam, potem skończyłam jeszcze dwa uniwersytety. Dobrze mi szło, nie dawałam sobie taryfy ulgowej. Cały czas byłam w tym rytmie. Ale też miałam szczęście, bo tego chciałam. Nikt mi nigdy nie powiedział, że muszę iść do stajni. I moje szczęście miało jeszcze jeden wymiar – od razu wsiadłam na konia sportowego.


W którym momencie okazało się, że Twoje umiejętności są na tyle znakomite, że dołączyłaś do reprezentacji Białorusi i brałaś udział w najważniejszych imprezach sportowych?


To ciekawa historia, bo zaczynałam jako jeździec skokowy. Ale podczas jednego z treningów spadłam z konia i zrozumiałam, że to nie jest moja droga. Bardzo chciałam zostać w jeździectwie, więc postanowiłam wyćwiczyć się w ujeżdżaniu. Po roku już startowałam w zawodach. I wtedy trafił do mnie Sandro.


Twój ukochany koń. Czeka na ciebie w boksie.


Sandro jest bardzo niezależnym koniem. Często sam podejmuje decyzje. Zawsze ma jakieś pomysły, weryfikuje, który ruch mu odpowiada, a który odrzuca. Trzeba na niego uważać i nie przekroczyć granicy jego autonomii. Po prostu nie uważać się za najważniejszą osobę.

On ma swoje podejście.

Jego pojawienie się to była niespodzianka. Właśnie sprzedałam samochód i do naszej stajni przyjechał Sandro. Nie do mnie, a do innego jeźdźca, który jednak z niego zrezygnował. Koń był młody i jeszcze niezajeżdżony. Tamten jeździec go nie chciał. A ja akurat miałam pieniądze ze sprzedaży samochodu. Zapytałam mamę, czy mogę kupić tego konia. Ona powiedziała, że jeśli chcę chodzić pieszo, ale mieć konia, to nie ma sprawy. Zaczęłam pracować z Sandro. Miał ciężki charakter. To bardzo silny koń. Przeszliśmy niełatwą drogę, ale dość szybko trafiliśmy z małej rundy do dużej rundy i zaczęliśmy startować z wysokimi wynikami. I od razu weszliśmy do kadry narodowej Białorusi. Występowaliśmy w finale pucharu świata w Szwecji, a potem była eliminacja do igrzysk w Tokio.


Na które nie pojechaliście. Jak zapamiętałaś tamte wydarzenia?


Dwa tygodnie przed kwarantanną do Tokio, bo zawody konne rządzą się swoimi prawami, pojechaliśmy na treningi do głównego białoruskiego centrum jeździectwa, żeby pokazać się trenerom kadry i lekarzom. Trenowaliśmy, wszystko było w porządku. Ostatniego dnia zaczął się przegląd weterynaryjny i trening kontrolny, podczas którego miałam przejechać cały program przygotowany na igrzyska. Wszystko szło pomyślnie, byłam pewna, że jadę do Tokio. Zresztą znam Sandra, dbam o niego nawet bardziej niż o siebie.

Po południu był kolejny trening. Przejechałam ten sam program, z którym chciałam startować w Japonii. Godzinę później trenerzy zwołali zebranie, ale przede mną zamknęli drzwi. Kiedy wreszcie otworzyli, usłyszałam, że mój koń jest kulawy i z tego powodu nie mogą dopuścić go do startu w igrzyskach. W tej komisji zasiadało dziesięć osób. Zapytałam o diagnozę. Lekarz weterynarii odpowiedział, ze to nie jest ich sprawa. Po prostu widzą, że koń kuleje. Ale, dodali, mogę pojechać do dowolnego szpitala dla dużych zwierząt i tam uzyskać diagnozę i leczyć konia. Zapytałam jeszcze: „Okay, a jeżeli on był kulawy, to jak przejechał ten test?”. Powiedzieli: „No nie, tak w ruchu to nic nie widać, ale na igrzyskach nie przejdziesz przeglądu”. I dlatego mnie nie dopuścili.


Co zrobiłaś?


Szybko zdecydowałam, że trzeba wyjeżdżać, bo ta sprawa źle się skończy. Powiedziałam im, że muszę leczyć Sandra. Ale w Białorusi nie mamy do tego warunków, więc ruszam do Polski. Gdy tylko trafiłam do szpitala, to już po jednym dniu dostałam zaświadczenie, że Sandro jest zdrowy, a ja mogę startować.
Olga Safronova to zwyciężczyni wielu międzynarodowych konkursów jeździeckich. W Białorusi wywalczyła kwalifikację olimpijską na igrzyska w Tokio, w których nie wzięła udziału. Od prawie dwóch lat mieszka i trenuje w Polsce.

W tym samym czasie znajomi ze szkoły dla kadry jeździeckiej powiedzieli mi, że tą sprawą zaczęły się interesować służby. Przychodzili i pytali, kiedy wracam. Chyba oczekiwali, że przyjadę. To byłaby sprawa polityczna. Nie tylko dlatego, że podważałam ustalenia komisji weterynaryjnej. Również za to, co pisałam o reżimie.


Również będąc już w Polsce.


Tak. Od ponad dwóch lat nie mogę pojechać do domu. Nie mogę nikogo odwiedzić. Na granicy po prostu mnie aresztują.


Jadąc z Sandrem do szpitala w Polsce, liczyłaś się z tym, że już nie wrócisz?


Jeszcze nie. Ale w drodze do Polski dowiedziałam się, że Białoruś oddała mój slot olimpijski kolejnemu państwu, Estonii.


A czy bierzesz pod uwagę taki scenariusz, że orzeczenie komisji lekarskiej miało zachęcić cię do wyjazdu z Białorusi?


Nie. Myślę, że było odwrotnie. Chcieli, żebym nie uciekła, ale miałam siedzieć cicho i robić tylko to, co oni powiedzą. Łukaszenka jeszcze przed wyborami powiedział, że jeśli komuś się w Białorusi nie podoba, to może wyjechać. I ludzie po prostu ruszyli za granicę. Widzę, że ci, którzy nie mają możliwości wyjazdu, żyją w strachu. Kiedy rozmawiają, chowają głęboko telefony. Tak się boją. Ludzie dostają teraz więzienie za wszystko, nawet za lajk w internecie.


Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!



Przewidywałaś w którymś momencie, szczególnie po lecie 2020 roku, że i Ciebie spotka taka sytuacja, w której będziesz musiała zdecydować, czy zostajesz, czy wyjeżdżasz?


My z mężem mówiliśmy tylko o tym, co zrobimy, jeśli ktoś z naszej dwójki trafi do więzienia. Nie było takiej decyzji, że wyjeżdżamy. Mieliśmy dom, konie, rodzinę. Mówiliśmy tylko, że jeżeli ktoś pójdzie do więzienia, to ta druga osoba powinna wyjechać.


Angażowaliście się w jakieś działania opozycyjne?


Oczywiście, chodziliśmy na wszystkie protesty, wystawialiśmy zdjęcia. Akurat w 2020 roku mieliśmy wesele. Przed uroczystością robiliśmy sesję zdjęciową, na jachcie z biało-czerwono-białą flagą białoruską, naszą opozycyjną flagą. Kilka fotografii umieściłam na swoim koncie instagramowym. To już był czas protestów. Napisałam, że jestem z ludźmi, a przeciw Łukaszence. Wezwał mnie dyrektor i powiedział, że muszę usunąć to zdjęcie. [br
Na co powiedziałam, że nie, bo to moje prawo. Kazał mi podpisać wypowiedzenie z pracy w kadrze na kolejny rok. Podpisałam i od razu wyjechaliśmy z mężem na wakacje. Nie widziałam już sensu być w tym systemie. Kiedy wróciłam, odebrałam telefon, że mój kontrakt na następny rok właśnie został podpisany. Nie wiem, co się zmieniło. Ale w kolejnym roku nie miałam już dostępu do startu w żadnych międzynarodowych zawodach. Nie dostałam nic, no i w końcu był zakaz startu w igrzyskach.


Jak sobie radzisz z tym, że igrzyska przepadły?


Już to przeżyłam. To w ogóle był ciężki moment. Zostałam bez domu, bez pracy, bez rodziny. Koń, walizka. I to tyle. Nie masz pojęcia, co robić. Całe twoje życie zostało tam. Ale tam przecież nie wrócisz. Sport oczywiście kształtuje charakter. Nieważne, co się dzieje podczas zawodów, musisz jechać dalej.
Bartosz Panek - reporter, dziennikarz, dokumentalista z dwudziestoletnim stażem radiowca. Laureat kilku krajowych i zagranicznych nagród, w tym Prix Italia za reportaż radiowy. Stypendysta Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Miasta Stołecznego Warszawy. W lecie 2020 roku opublikował książkę reporterską o Tatarach Polsce. Pracuje nad kolejną – tym razem o drugim życiu PGR-ów.

Inne artykuły Bartosza Panka

Na szczęście spotkałam w Polsce wielu dobrych ludzi, którzy mi pomogli. Nie oczekiwałam tego wsparcia. To była tak wielka różnica! Bardzo szybko straciłam wszystko w swoim kraju, ludzie, z którymi pracowałam nad startem w igrzyskach, po prostu mnie zdradzili. A tutaj znaleźli się ludzie, którzy w ogóle mnie nie znali. Ale wyciągnęli pomocną dłoń.


Co dalej?


Oczywiście Paryż. I jak najwięcej dobrych zawodów.

Mamy już połowę eliminacji na igrzyska w Paryżu. W następnym roku planujemy zdobyć drugą połowę.

Projekt "Wspieramy Białoruskie Przebudzenie" został dofinansowany przez Fundację Solidarności Międzynarodowej w ramach polskiej współpracy rozwojowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP kwotą 142 000 zł.

Publikacja wyraża wyłącznie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.