Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Międzymorze > Barszcz / 23.01.2024
Ludmiła Tabolina

„Wbrew wszystkiemu mój ukochany Charków stoi i walczy, a ja jestem z nim”. Nauczyciele uczą pod ostrzałem

W centrum Charkowa, znanego obecnie jako "miasto ze wzmocnionego betonu", gra przetrwania trwa od 24 lutego. Ludmiła Tabolina, dyrektorka miejscowej szkoły, dzieli się swoim osobistym doświadczeniem wojennego chaosu. Mimo ataków lotniczych i trudności, jej szkoła pełni rolę schronu i ośrodka pomocy humanitarnej, a Ludmiła aktywnie uczestniczy w ewakuacji mieszkańców. W tej grze przetrwania mieszkańcy Charkowa, wykazują ogromną odwagę, stawiając opór Rosjanom.
Foto tytułowe
Ludzie szukający schronienia w metrze, Charków/Ukraina (Shutterstock)


Posłuchaj słowa wstępnego drugiego wydania magazynu online!


Gra przetrwania – Charków


Pochodzę z Charkowa, który nazywamy teraz miastem ze wzmocnionego betonu. Zanim w Charkowie zaczął działać transport publiczny, chodziłam do pracy 11 kilometrów (i z powrotem), codziennie czułam się, jakbym była na celowniku. Wydawało mi się, że polowano na mnie z użyciem wszelkiego rodzaju broni. Bałam się nawet założyć słuchawki i włączyć muzykę, bo to oznaczało utratę kontroli.

Przez pierwsze dni mózg nie chciał zrozumieć, że to się dzieje naprawdę. Wojna wydawała mi się snem albo głupią grą komputerową. Miałam wrażenie, że jeśli się obudzę lub wcisnę klawisz Escape, będę mogła wrócić do normalności sprzed 24 lutego. Jednak ta gra trwa nadal. I, co gorsza, im dalej, tym jest trudniejsza i bardziej niebezpieczna.

Ostatnie spokojne zdjęcie w moim telefonie pochodzi z lekcji literatury ukraińskiej, którą prowadziłam w piątej klasie 23 lutego. Wspólnie z uczniami analizowaliśmy wiersz Ołeksandra Ołesia „Jarosław Mądry”. Pamiętam dobrze, że była środa, na tablicy była zapisana data, słowa „Praca w klasie” i temat lekcji. Zrobiłam zdjęcie dla siebie, a potem oglądałam je wiele razy. Ostatnie spokojne zdjęcie. Kiedy lekcja dobiegła końca, dzieci dostały zadanie domowe na piątek, a po lekcjach wróciły do domu. Następnego dnia już nie przyszły na zajęcia.

24 lutego o godzinie 4.40 rano obudziły mnie głośne eksplozje. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, o której pomyślałam, było: „Jest prawie piąta nad ranem, co to za fajerwerki?”. Podbiegłam do okna, otworzyłam je i zobaczyłam, jak ciemne niebo rozdzierane jest przez eksplozje jedna po drugiej. W domach było cicho, nie rozumiałam, co się dzieje. Kiedy rano wychodziłam z domu do pracy, w końcu poczułam chaos, który ogarnął Charków. W drodze do metra widziałam setki ludzi w kolejkach do supermarketów, bankomatów, kiosków z wodą i aptek. Na stacji benzynowej było tyle samochodów, że można było pomyśleć, że to konwój wyjeżdżający z miasta. W metrze ludzie siedzieli na kocach z psami i kotami w transporterach.

W pobliżu szkoły spotkałam stróża, gospodarza i kilku mężczyzn. Poprosili o otwarcie szkolnego schronu dla mieszkańców z sąsiednich bloków. Krzesła, stoły i maty z sali gimnastycznej zostały zniesione do piwnicy. W schronie od pierwszego dnia wojny ukrywali się ludzie.

24 lutego do pracy przyszło około jednej trzeciej zespołu. Wszyscy chowaliśmy dokumenty, pieczęcie, dokumenty statutowe, akta osobowe dzieci i pracowników, zeszyty ćwiczeń, bo baliśmy się, że wszelkie dane osobowe mogą wpaść w ręce okupantów. Jednocześnie pracowaliśmy nad wyposażeniem schronu.

Wybuchy trwały cały dzień. Wieczorem przestało jeździć metro, do domu musiałam wracać trolejbusem. Następnego dnia przestał działać transport naziemny. Był to problem, ponieważ od mojego domu do szkoły jest ok. 11 kilometrów. W następnym tygodniu nad miastem zaczęły latać myśliwce, a wraz z nimi rakiety, które uderzyły w budynki obwodowej administracji państwowej, sądu apelacyjnego, obiekty infrastruktury cywilnej i domy. Ataki lotnicze to najstraszniejsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w życiu. Zimą robiło się ciemno wcześnie, więc samolotów nie było widać, słychać było jedynie głośny szum. Kto wie, gdzie tym razem poleci? To tak jak w grze „Okręty” – czy w tej komórce będzie „krzyż”, czy nie?

Ataki lotnicze trwały dwa tygodnie. Gdy ich liczba się zmniejszyła, w pobliżu szkoły uderzyła rakieta. W porównaniu z innymi szkołami w Charkowie nasza była tylko posiniaczona. Nie została zraniona, spalona, nie upadła, ale przeżyła. Potem ludzie zaczęli mówić, że musi być nad nią jakaś aura. Bo wszystko wokół jest ostrzeliwane rakietami, gradami i tornadami, a wewnątrz tej wyrwy stoi nasza szkoła, na brzegu rzeki.

Chodziłam pieszo do pracy i z powrotem. W ciągu czterech miesięcy wydarzyły się różne rzeczy. Czasami trzeba było wsiąść do samochodów obcych osób, żeby chociaż trochę podjechać. Życie zamieniło się w loterię. Niekiedy musieliśmy przechodzić przez rozbite szkło, przy dźwiękach wyjących syren i eksplozji.

Czasami nie musiało być ostrzeżenia przed ostrzałem. Ja je słyszałam i czułam. Któregoś dnia, kiedy wracałam ze szkoły, za moimi plecami wylądował zakazany pocisk kasetowy. Rozległy się głośne eksplozje, a fala uderzeniowa przeszła wprost przez moje ciało i pod nogami. Zacząłem biec. W ustach miałam suchość, czy pełne łez. Poczułam się jak ryba wyrzucona na brzeg. Dobrze, że pocisk spadł z tyłu, nie z przodu. Pobiegłam do domu, obejrzałam wiadomości: „Na Charków zrzucono bomby kasetowe”. Gdybym byłam na tej ulicy 10 minut wcześniej, raczej nie przeżyłabym. Czasami zadaję sobie pytanie: „Jak to się stało, że udało mi się uniknąć tragedii?”.

Mimo trudnych warunków codziennie chodziłam do szkoły. Nie ma znaczenia: dzień powszedni, weekend czy święto. W piwnicach mieszkały dziesiątki, czasem setki osób. Na początku marca otworzyliśmy dla nich szkolną stołówkę. W schronie było wiele matek z dziećmi. Kobiety gotowały zupy, smażyły kotlety, nawet piekły ciasta. Czasem gorące posiłki dostarczały restauracje w Charkowie.

Szkoła nadal pełni funkcję schronu i ośrodka pomocy humanitarnej. Wcześniej mieszkańcy zrujnowanych domów przychodzili do nas nie tylko bez przebrania, lecz dosłownie w domowych kapciach i piżamach. Dzień i noc. Wolontariusze przynosili różne rzeczy, my je sortowaliśmy na parterze i kładliśmy na ławkach szkolnych, aby ludzie mogli je zabrać. W czwartym miesiącu w schronisku zmniejszyła się liczba osób, ale nadal jest ono otwarte dla pracowników, sąsiadów i osób pozbawionych dachu nad głową.

W pierwszych tygodniach wojny nieustannie kontaktowali się ze mną koledzy i rodzice, których miałam w znajomych w sieciach społecznościowych, chcieli opuścić Charków. Wiedzieli, że znam wielu ludzi w całej Ukrainie, dlatego poprosili mnie, abym pomogła im znaleźć mieszkanie i pracę w innych miastach lub regionach. Zaczęłam szukać. Nie chciałam, aby mieszkańcy Charkowa musieli mieszkać w szkołach i salach gimnastycznych.

Szkoła zbombardowana w wyniku konfliktu, Charków/Ukraina (Shutterstock)
Później znajomi poradzili mi, abym dołączyła do fundacji Wolni i Nieobojętni, która pomaga ludziom ewakuować się z terenów objętych działaniami wojennymi. Zostałam wolontariuszką. Pocztą pantoflową informacja o moim numerze telefonu, podobnie jak numerach innych wolontariuszy, rozeszła się po całym kraju. Ludzie dzwonili w dzień i w nocy. Ktoś płakał, ktoś był w rozpaczy.

Starałam się zachować zimną krew i spokojnie udzielać pomocy: „Dziś, 17 marca, będzie jechał bezpłatny autobus do Pragi. Czy możesz wyjść? Czy masz dzieci? Czy masz jakieś zwierzęta?”.

Ta praca trzymała mnie na powierzchni. Zrozumiałam, że jeśli opuszczę ręce, oszaleję z powodu ciągłych eksplozji. Codziennie musiałam rozmawiać z ludźmi, pracować z arkuszami kalkulacyjnymi i dzwonić do partnerów fundacji we Lwowie. Dzięki temu czułam, że ktoś mnie potrzebuje. To była odskocznia od koszmaru za oknem.


Największy przepływ osób przesiedlonych miał miejsce w marcu i kwietniu. W tym okresie nasza organizacja pomogła ok. 3 tysiącom osób przenieść się w bezpieczniejsze miejsca. Jestem z tego niesamowicie dumna.

Już 1 kwietnia nasza szkoła wznowiła naukę zdalną na zasadach wolontariatu. Oczywiście wiele dzieci i nauczycieli znalazło się w trudnych warunkach. Niektórzy byli zmuszeni uczestniczyć w zajęciach, przebywając w piwnicach, metrze i gdzieś na korytarzach. Część nauczycieli wyjechała za granicę z jednym telefonem i nie mogła prowadzić normalnych lekcji. Niektórzy nie mieli szczęścia i mieszkali w miejscach, gdzie codziennie dochodziło do strasznych ostrzałów. Jednak z biegiem czasu wszyscy przyzwyczaili się do nowej normalności i nauczyli się pracować w trybie asynchronicznym. Mimo wszystko wspieraliśmy się nawzajem i nie narzekaliśmy na nikogo poza Rosjanami.

Tegoroczna impreza z okazji zakończenia szkoły również musiała odbyć się online – w Zoomie. Nie zaryzykowaliśmy gromadzenia dzieci i rodziców w pobliżu szkoły – i niemal od razu utwierdziliśmy się w przekonaniu, że to była słuszna decyzja. Godzinę po rozpoczęciu wydarzenia Rosjanie wystrzelili rakietę Iskander w stronę Charkowa. Poza tym wszystko było tak jak na zwykłej imprezie dla maturzystów. Wygłosiłam krótkie przemówienie, rodzice złożyli dzieciom gratulacje, a uczniowie w patriotycznych koszulkach zatańczyli wirtualnego walca.

Mimo że w Charkowie nie było spokoju od pierwszego dnia pełnowymiarowej wojny, wyjechałem dopiero ostatniego dnia pracy. Rosjanie całą swoją wściekłość skierowali na moje miasto. Czego na nas nie testowali: grady, smiercze, huragany, iskandery, S-300, artylerie. Wszystko, co mieli w swoim arsenale, zrzucili na nas. Który człowiek jest w stanie to wytrzymać? Wbrew wszystkiemu mój ukochany Charków stoi i walczy, a ja jestem z nim. Stoi za sprawą odporności i odwagi jego mieszkańców, więc dopóki będą stawiać opór w piwnicach, szpitalach i ośrodkach wolontariatu, dopóty Rosjanie Charkowa nie złamią.

Publikacja powstała w ramach projektu "Akademia Reporterek" wspieranego przez Kolegium Europy Wschodniej