Nowa Europa Wschodnia (logo/link)
Transatlantyk / 17.06.2024
Ula Idzikowska

Tego nie warto doświadczać. Wyjazd do strefy konfliktu zmienił bohaterów filmu

Turystyka wojenna to tylko pretekst, by „zajrzeć w te zakątki świata, które uwierają”. Film dokumentalny Danger Zone Vity Drygas opowiada o zapomnianym cierpieniu i o nas wszystkich – konsumentach wiadomości ze stref konfliktu.
Foto tytułowe
(Shutterstock)



Posłuchaj słowa wstępnego trzeciego wydania magazynu online!



Pobierz magazyn ZA DARMO
Magazyn Nowa Europa Wschodnia Online
jest bezpłatny.

Zachęcamy do wsparcia nas na Patronite


Praca nad filmem Danger Zone trwała siedem lat, do tego była to intensywna praca w strefach konfliktu, bardzo nieprzewidywalna… Jak wspominasz ten czas?


Vita Drygas: To był rollercoaster. A ja totalnie się boję rollercoasterów. Ale cóż, kiedy wpadłam na temat turystyki wojennej podczas realizacji mojego debiutu dokumentalnego w Ukrainie – zobaczyłam wtedy ogłoszenie o niedrogich wycieczkach na front – to mimo wszystko wsiadłam na ten rollercoaster. I chyba wciąż nim jadę. Bo nadal mam kontakt z bohaterami, śledzę sytuację w miejscach, które odwiedziliśmy, docierają do mnie wiadomości. My tu sobie rozmawiamy przez internet, a w obozie dla wewnętrznie przesiedlonych Washokani w Syrii umierają dzieci, panuje straszna susza, nie ma dostępu do wody. Jesteśmy uprzywilejowanymi osobami. Właśnie z tego względu mam potrzebę oddania czegoś temu światu.


Poprzez opowiadanie ważnych historii?


Wcześniej chciałam zostać lekarką i ratować ludziom życie w miejscach konfliktów zbrojnych. Jednak nic z tego nie wyszło. Ostatecznie zdecydowałam się na fotografię – planowałam pracować jako fotoreporterka wojenna. Później studiowałam na wydziale operatorskim. I tam już zrozumiałam, że jednak chcę zajmować się reżyserią filmów.


Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie strefami konfliktu?


Jako dziecko nasłuchałam się historii o wojnie – babcia miała niecałe 16 lat, kiedy wybuchło powstanie warszawskie. U dziadków zawsze dostawałam zupkę żołnierską. To była jakaś kaszka manna z kakao albo porydż, czyli owsianka, bo mój dziadek stacjonował w Wielkiej Brytanii. Więc tak, miałam może z 6 lat, a moim ulubionym śniadaniem była zupka żołnierska. A jako reżyserka postanowiłam zwrócić swoje oczy, swoją kamerę i uwagę całej mojej ekipy w kierunku tych kilku miejsc na świecie naznaczonych wojną. Ale to ostatni raz. Już nie zamierzam się zajmować tym tematem.


Dlaczego? Ze względu na cenę, jaką zapłaciłaś?


Realizowanie zdjęć w strefach konfliktu jest ogromne wycieńczające emocjonalnie. Powroty są ciężkie. Spada adrenalina, nagle za oknem widzisz kompletnie inny świat. Musisz się zaaklimatyzować. Może brzmi to niezwykle egoistycznie, że reżyserka ma problem z odnalezieniem się we własnym mieszkaniu, ale tak jest. Miałam epizody lękowe. Ale przecież tu nie chodzi o mnie. Prawdziwą cenę ponoszą ludzie, którzy walczą, którzy tam żyją. U nich te obrazy pozostają w głowie, nie znikają.


To dlaczego niektórzy chcą tak bardzo znaleźć się w strefie konfliktu?


Nie chodzi tylko o adrenalinę czy przyjrzenie się sytuacji w tych miejscach bez medialnego filtra. Jeden z bohaterów szukał na przykład kontaktu z „prawdziwymi ludźmi”. Takimi, którzy żyją w zupełnie innej rzeczywistości, naznaczonej cierpieniem. To nie jest świat Instagrama czy Facebooka, w którym pokazuje się wybiórcze fragmenty życia, żeby zbudować obraz siebie.


Nie ogarniała Cię czasami bezsilność, rezygnacja, bo nie możesz nic zrobić w obliczu cierpienia?


Ciągle. I nie tylko mnie, ale całą ekipę. Uważam, że nakręcenie filmu to za mało. Zależy mi na tym, żeby coś zrobić, by w ten sposób wyrazić niezgodę na ten świat, w którym geopolityka, wpływy i interesy antagonizują ludzi, a decyzje polityczne sprawiają, że giną niewinne osoby. Podczas pracy w obozie w Syrii dowiedzieliśmy się, że Turcja odcięła dostawy wody do obozu. Kręcąc te dzieci, wiedzieliśmy, że część z nich z tego powodu nie przeżyje. Dlatego główkowaliśmy z jednym z bohaterów, Rickiem, który wcześniej organizował wycieczki do stref konfliktu, jak dostarczyć tam wodę. Ale okazało się, że to niemożliwe.

Chcę jakoś pomóc, bo my opuszczamy te miejsca, a tam zostają ludzie w potrzebie. Dlatego kiedy pracowałam w Ukrainie nad debiutem, to zostawiłam swój numer chłopakom, którzy jechali do Donbasu w 2014 roku. Powiedziałam, że jeżeli będą potrzebowali pomocy, to ja spróbuję to jakoś zorganizować. I zadzwonili na jesień, akurat kiedy przy kawie i papierosie rozmawiałam z montażystą o budowie dramaturgicznej filmu. Świeciło słońce, staliśmy na tarasie przed studiem montażowym, a jeden z chłopaków opowiadał przez telefon, że wpadli w zasadzkę, większość nie przeżyła. Potrzebowali worków na ciała. Pytał, czy mogłabym je jakoś pomóc dostarczyć. To był niezły mindfuck – montowaliśmy film, a tutaj chłopak do mnie dzwoni i się zaczynam zastanawiać, skąd mogę wytrzasnąć worki na ciała. Wtedy już czułam, jak bardzo naginam granicę pomiędzy byciem reżyserką a osobą uczestniczącą w wydarzeniach. Często bardziej mnie interesowało, co tam się dzieje i co mogę zrobić, żeby ich wesprzeć, niż że mam film do skończenia. Kiedy zadzwonił ten chłopak, to pomyślałam sobie, że ich tam zostawiłam. To była absurdalna myśl, nieadekwatna do wykonywanego zawodu, bo nie można przecież powiedzieć, że reżyser zostawia bohaterów. Po zakończeniu zdjęć musiałam wyjechać.

To właśnie poczucie niezgody popchnęło mnie do zrealizowania filmu o turystyce wojennej. Ten temat był tak naprawdę pretekstem, żeby zajrzeć w te zakątki świata, które uwierają, i pochylić się nad kondycją naszego świata.


To też obraz zaangażowania. Myślę o Eleonorze, która po podróży do Afganistanu chciała pomagać, i o Ricku, w którym nastąpiła przemiana.


Rick miał okazję spojrzeć na siebie z boku. I stwierdził, że woli pomagać w strefach konfliktu niż organizować wycieczki. Kręciliśmy go, jak organizował szkolenia z pierwszej pomocy dla żołnierzy w Karabachu. To było konieczne, bo stosują dość przestarzałe metody. Poza tym szkoli w zakresie prowadzenia pojazdów w miejscach konfliktu zbrojnego. Do przewożenia rannych z linii frontu są potrzebne specjalne umiejętności.


Pobierz magazyn ZA DARMO



Amerykanin AJ też chyba się zmienił, bo stwierdził, że to była jego pierwsza i ostatnia wycieczka w strefę konfliktu.


Ja mu ten wyjazd od początku odradzałam. To młody chłopak, nigdy nie był w tak ekstremalnej sytuacji. Zastanawiałam się, z czym on wróci, jak to wpłynie na jego życie, na niego samego. Nawet na to, jak on będzie mógł spać. Szef ochrony, który miał ogromne doświadczenie, zginął w zamachu terrorystycznym dwa tygodnie po wyjeździe AJ-a. Bardzo to na niego podziałało. Zrozumiał, że lodziarnia, w której zamawiali lody, stała się później miejscem ataku.


Miałaś czasami wątpliwości odnośnie do scen? Które zawrzeć, z którymi sobie dać spokój?


Zacznijmy od tego, że zanim w ogóle przeszliśmy do realizacji filmu, to odbyłam z każdym bohaterem wielogodzinne rozmowy. Andrew czasami się śmiał, że to przypominało psychoterapię. Ale ja potrzebowałam tych szczerych rozmów, bo chciałam tych ludzi poznać i ich zrozumieć. Przyjeżdżałam do nich z otwartą głową. Tych rozmów nie ma oczywiście w filmie.

Wahałam się nad sceną ze szczeniakiem w Karabachu. No bo czy to nie będzie naiwne, że wspominamy o losie zwierząt w obliczu ludzkiej tragedii? Jechaliśmy akurat do części Karabachu, z której uciekali Ormianie. Oni spalili wcześniej swoje domy, żeby Azerowie nie mieli do nich dostępu. Na miejscu Rick znalazł szczeniaka. Schował go pod kurtką, bo było strasznie zimno. Wzięliśmy go ze sobą, bo wiedzieliśmy, że nie przeżyje tam sam. Spał z nami w hotelach, później znaleźliśmy mu dom przez media społecznościowe.


W jednej z ostatnich scen afgańska fixerka [osoba pomagająca dziennikarzom w załatwieniu kontaktów, logistyki, formalności – red.] ubolewa nad tym, że szybko zapominamy o jednej wojnie, gdy wybucha druga. Uwaga mediów się wtedy przesuwa, turyści wojenni chcą wyjeżdżać do miejsc, o których czyta się na pierwszych stronach gazet.


Kiedy zaczynaliśmy realizować ten film, świat wyglądał zupełnie inaczej. Oczywiście cały czas trwały różne konflikty, o wielu z nich media nawet w ogóle nie wspominały. W wielu rejonach świata ginęli ludzie, miało miejsce absolutne bestialstwo. Ale zbyt wiele się nie zmieniało w krótkim czasie. Kiedy na przełomie 2014 i 2015 roku realizowałam swój debiut dokumentalny w Ukrainie, to agresja na Majdanie, zajęcie Krymu przez Rosję i rozpoczynający się konflikt na wschodzie Ukrainy wydawały mi się takim maksimum rzeczy, które mogą się wydarzyć. Nie miałam pojęcia, że za siedem lat będę żyć w świecie, w którym Rosja napada na Ukrainę. W trakcie realizacji filmu wybuchały coraz to nowe konflikty. Bohaterowie Danger Zone odwiedzali Syrię, Somalię, Górny Karabach, Afganistan tuż przed przejęciem władzy przez talibów. Te miejsca stały się dla mnie ważne, śledziłam na bieżąco, co się tam działo. Więc to zrozumiałe, że moja niezgoda na sytuację w tych strefach konfliktów była silniejsza. Tak samo jest z Ukrainą. To oczywiste, że dla nas, osób, które mieszkają niedaleko, ta wojna jest tak strasznie ważna. W tym kontekście wojna na drugim krańcu świata ma mniejsze znaczenie.

Uwaga mediów najczęściej będzie zwrócona tam, gdzie oprócz zainteresowania publiczności znajdą się interesy. Geopolityka to temat, o którym mogłybyśmy rozmawiać naprawdę cały tydzień. I to tylko omawiając jeden konflikt, na przykład ten w Karabachu. Ja nie obwiniam mediów, tak to po prostu działa.


Ula Idzikowska - dziennikarka, reporterka. Pisze o migracji i tematyce społecznej, publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, Oko.press i „non/fiction”. Teraz we Lwowie.

Inne artykuły Uli Idzikowskiej
Czy nie bałaś się, że film może kogoś zachęcić do takiego wyjazdu?


Liczyliśmy się z tym. Wielokrotnie rozmawiałam z montażystami o tym, jak budować strukturę, by nie zachęciła ani jednej osoby, by tam pojechać. To byłoby dla mnie straszne, gdyby komuś coś się wydarzyło, bo obejrzał ten film i chciał czegoś takiego doświadczyć. Tego nie warto doświadczać. To wejście w ogromne zagrożenie i nigdy do końca nie wiesz, jakiego jest ono rodzaju.